Kaczyński i jego kołki wyprowadzają Polskę z Unii Europejskiej

>>>

Zdaniem Blanki Mikołajewskiej dymisja premiera jest mało prawdopodobna. – Kaczyński nie ma woli odsunąć go od funkcji – mówiła w TOK FM dziennikarka „Polityki”.

Najnowsze nagrania z udziałem premiera Morawieckiego, ujawnione przez dziennikarzy portalu Onet.pl, wywołały spekulacje, na temat politycznej przyszłości premiera.

Jak mówił w TOK FM, były wiceszef ABW płk Paweł Białek, afera „prawdopodobnie spowoduje dymisję obecnego premiera”.

Ale według komentatorek Poranka Radia TOK FM taki scenariusz jest mało prawdopodobny.

– Kaczyński postawił wszystko na Morawieckiego. Pozycja Morawieckiego zależy wyłącznie od woli Jarosława Kaczyńskiego, a Kaczyński nie ma woli odsunąć go od funkcji – stwierdziła dziennikarka Bianka Mikołajewska, argumentując, że nieprzypadkowo prezes PiS bronił premiera, nazywając zarzuty wobec Morawieckiego „bezczelnością”.

– Gdyby on miał wypadać z rządu, to Kaczyński nie zaangażowałby się w jego obronę. Nie wystąpiłby w mediach po pierwszej publikacji taśm. Wycofałby się, żeby nie wyjść na przegranego. Mimo to mocno zaangażował się w obronę premiera – oceniła dziennikarka „Polityki”.

Dymisja po wyborach?

Zdaniem Agnieszki Wiśniewskiej z OKO.Press, to co stanie się dalej z premierem Morawieckim, okaże się po wyborach samorządowych.

– Zobaczymy po wyborach, czy taśmy realnie zagrożą wynikom PiS. Jeśli zagrożą, to będzie problem wewnątrz partii – mówiła z kolei Agnieszka Wiśniewska.

Dziennikarka zwróciła jednocześnie uwagę na to, że taśmy nie wstrząsnęły opinią publiczną.

– Słyszymy rozmowę prezesa banku, który dyskutuje o tym, jak załatwia się pracę i kasę po znajomości. Są to sprawy bulwersujące. Natomiast paradoks polega na tym, że one nie bulwersują ludzi. Nie wstrząsnęły – podkreśliła komentatorka.

Prof. Marek Belka: Mateusz Morawiecki nie jest postacią z bajki>>>

Badania pokazują, że PiS cieszy się ciągle sporym poparciem, ale pewnym problem jest to, że partia Kaczyńskiego odwołuje się do elektoratu, który – do tej pory przynajmniej – ciężej było przyciągnąć do urny. Do wyborów częściej chodzą wyborcy lepiej wykształceni, z większych miast. Już za kilka dni przekonamy się, czy PiS-owi, szczególnie przy niedużej frekwencji, uda się ten poziom zaangażowania i poparcia utrzymać. Przewiduję, że może być ciężko, tym bardziej, że to poparcie jest deklaratywne, a ten przeciętny wyborca PiS-u, co do zasady, jest mniej skłonny chodzić na wybory, niż ten, który głosuje na Koalicję Obywatelską czy inne stronnictwa opozycyjne wobec PiS. – mówi prof. Mikołaj Cześnik, socjolog, dyrektor Instytutu Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS. Pytamy też m.in. o taśmy Morawieckiego. – Prezes Kaczyński powiedział wprost, że Morawiecki „wszedł między wrony, więc musiał krakać tak jak one”, w ten sam knajacki sposób, ale był wtedy z Kaczyńskim w kontakcie, uzgadniał wszystko, czyli był kretem i działał jak J-23 czy Wallenrod – komentuje rozmówca

JUSTYNA KOĆ: Najnowszy sondaż IBRiS, przeprowadzony już po „taśmach Morawieckiego” i po wyroku sądu, który orzekł, że premier kłamał, wskazuje, że premierowi ciągle ufa 41,1 proc., większe zaufanie ma tylko prezydent Duda – 47,2 proc. Donald Tusk i Robert Biedroń odpowiednio 42 i 41,9 proc. To zaskakujące, że ciągle premier cieszy się takim zaufaniem?

MIKOŁAJ CZEŚNIK: Moim zdaniem nie ma tu nic zaskakującego. Proszę sobie przypomnieć, że prezydent Kwaśniewski i Bronisław Komorowski cieszyli się ponad 70-proc. zaufaniem. Wynik 41 proc. premiera czy nawet 47 proc. prezydenta to nie jest w tym kontekście bardzo dobry wynik, tym bardziej, że mówimy o zaufaniu, a nie poparciu. Biorąc pod uwagę, że poparcie dla PiS-u oscyluje w granicach 40 proc., to można wnioskować, że prawdopodobnie to ci sami ludzie ufają premierowi, co głosują na PiS. Zresztą to, co zrobił Morawiecki, nie jest wyjątkowe na polskiej scenie politycznej. Kwaśniewski miał problem z przypomnieniem sobie, jakie ma wykształcenie, potem różne choroby się go trzymały. Komorowskiemu też można wyciągnąć różne wpadki. Akurat tym dwóm osobom wpadki w ogóle nie przeszkadzały w dobrych wynikach w sondażach zaufania. To, jakim przedstawia się Morawiecki, nie jest szczególnie szokujące na tle tego, co już słyszeliśmy na taśmach. To może być szokujące dla tych, którzy są dwulicowi, obłudni. Tym bardziej, że to, że był nagrany, wiadomo było od dawna.

Zaskakujące może być tu co innego, fakt, że tak łatwo Morawiecki się od tego zaangażowania i tych znajomości odcina, chociaż z drugiej strony, jak popatrzymy na inne tego typu historie, to politycy mają tę umiejętność.

Wystarczy przywołać postać Michała Kamińskiego, Ludwika Dorna czy Bartosza Arłukowicza. Takie przejścia zdarzają się też dziennikarzom, np. Tomasz Wołek w latach 90. był zupełnie gdzie indziej niż dzisiaj. Oczywiście my możemy się na to zżymać, ale już ponoć Bismarck powiedział, że ludziom nie należy pokazywać dwóch rzeczy: jak się robi serdelki i politykę.

Moja ocena premiera Morawieckiego po wysłuchaniu taśm nie zmieniła się, ponieważ wiedziałem doskonale już wcześniej, że on taki jest. To samo dotyczy innych, także tych, którzy nie byli wcześniej nagrani. Wierzę Ryszardowi Bugajowi, że w latach 90., kiedy on robił politykę, to wyglądało trochę inaczej. Więcej było w polityce ludzi starej daty, którzy nie pozwalali sobie na aż tak knajacki język.

Wracając do premiera i poparcia dla niego, to warto spojrzeć na nie z drugiej strony. Skoro ufa mu 41 proc., to 59 proc. mu nie ufa.

Ale jednak mnie to zastanawia. Czy to oznacza, że dziś na nikim już nie robi wrażenia przyłapanie premiera na kłamstwie, słowa na taśmach?
Dziś już najwyraźniej nie. À propos kłamstwa dotyczącego dróg i mostów, to pewnie przyciśnięty wówczas do muru przyznałby, że to nie do końca prawda. Sąd przywołał go do porządku, twierdząc, że to mowa wiecowa, ale jednak wykraczająca poza czystą retorykę wyborczą. Ale znowu, jak na polską scenę polityczną, to nie jest coś wyjątkowego. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że to było minięcie się z prawdą i to pewnie zamierzone, ale jak na polskie warunki, to nie było to coś wyjątkowego.

Problem widzę gdzie indziej.

Żyjemy coraz bardziej w środowisku, w którym można właściwie bezkarnie powiedzieć wszystko, rzucić każde oskarżenie. To jest wielki problem, który niszczy nasz świat, to jak do tej pory o nim myśleliśmy, jak się sprzeczaliśmy, dyskutowaliśmy.

Przykład amerykańskiego sędziego Kavanaugha jest tu bardzo pouczający; mamy tu słowo przeciwko słowu i bardzo poważne oskarżenia. Materiał dowodowy jest jednak skromny i musimy po prostu uwierzyć jednej albo drugiej stronie. Albo sędziemu Kavanaughowi, albo pani prof. Ford. Kontekst, co widać doskonale także w USA, tak wyraźnie się zmienił, że nawet gdy nasz oponent polityczny czy wróg, jak coraz częściej się o nim myśli, wypowiada słowa, z którymi normalnie byśmy się zgodzili, to sam fakt, że właśnie on je wypowiada, powoduje, że w nie nie wierzymy. Kilkanaście, a na pewno kilkadziesiąt lat temu kandydat na sędziego Sądu Najwyższego w USA z takimi zarzutami wycofałby swoją kandydaturę. Dziś to się nie dzieje. Wracając do sondaży,

te wyniki też pokazują, że mniej więcej po połowie obdzielone jest to zaufanie do polityków i jestem pewny, że te 47 proc., które ufa Dudzie i Morawieckiemu, nie ufa Biedroniowi i Tuskowi i vice versa.

Słowa o „pracy za miskę ryżu”, załatwianie pracy dla syna posła Czarneckiego versus premier jako dobry ojciec narodu, któremu kręci się w głowie od swojskiego sera. To jednak musi wywołać dysonans poznawczy.
I na pewno wywołało. Natomiast sytuacja pewnej bezalternatywności, w której się znaleźliśmy wszyscy, powoduje, że dzisiaj, gdy coś jest dla nas niewygodne, to albo to ignorujemy, albo staramy się to sobie zracjonalizować: że nagrania są zmanipulowane, zdania wyciągnięte z kontekstu, mamy też tu wątek wallenrodyzmu. Prezes Kaczyński powiedział wprost, że Morawiecki „wszedł między wrony, więc musiał krakać tak jak one”, w ten sam knajacki sposób, ale był wtedy z Kaczyńskim w kontakcie, uzgadniał wszystko, czyli był kretem i działał jak J-23 czy Wallenrod właśnie.

Przypominam, że

z każdym dniem jesteśmy coraz bardziej zamknięci w swoich „medialnych bańkach”. Ci, co oglądają TVP Info, pewnie o wielu rzeczach się nawet nie dowiedzą, bo albo się tych nagrań nie podaje, albo przedstawia się je jako odgrzewane kotlety. Przekaz tam jest jasny – rząd chce budować Polskę, a wichrzyciele z opozycji tylko psują, robią politykę zamiast budować mosty.

Zresztą śmieszne jest to, że to nie Kaczyński ani Morawiecki wpadli na pomysł takiego prowadzenia polityki, tylko w kampanii z 2011 roku Donald Tusk. Dokładnie tą samą drogą idzie dziś Morawiecki, a ze względu na to, że jest, powiedzmy, nieco mniej powściągliwy, to wygląda to tak jak wygląda.

Skoro jesteśmy przy mediach, to czy obecna sytuacja z taśmami nie pokazuje, jak zmieniły się media?
Oczywiście, tu nie mam żadnych wątpliwości, że telewizja przed 2015 rokiem była bardziej obiektywna. Oczywiście była upolityczniona, i to czasami bardzo, ale nieporównywalnie mniej niż dziś. Co gorsza, dziś daje się moralną legitymację tym działaniom.

Mówi się, że rynek medialny jest zawłaszczony przez obcych i trzeba im dać odpór i to nie są „łaskotki”, tylko ciężka wojna, w której nie bierze się jeńców. Skoro tak się definiuje sytuację, to wyborca jest bardziej skory, aby wszystko, mówiąc kolokwialnie, łykać.

Za kilka dni wybory, jak wyborca ma podjąć racjonalną decyzję? Czy to w ogóle możliwe w obecnej sytuacji?
Oczywiście, że tak, tylko ta racjonalność jest zależna od poziomu, o którym rozmawiamy. Racjonalność poziomu gminnego będzie czym innym niż decyzja przy wyborach do rady powiatu, jeszcze inna będzie przy wyborze wójta, burmistrza czy prezydenta miasta. Jeśli mówimy o pierwszym poziomie, to mamy tu większe pole manewru, więcej kandydatów, list. Gorzej to wygląda w przypadku wójtów, burmistrzów i prezydentów; w wielu miejscach jest tylko dwóch poważnych kandydatów, a czasami nawet tylko jeden i wyboru w ogóle nie będzie.

W przypadku gmin wydaje się, że będzie dominowała logika małych ojczyzn, co zresztą może przełożyć się na dość egzotyczne wydarzenia czy sojusze. Tadeusz Ferenc, który był w PZPR, prawdopodobnie zostanie po raz czwarty prezydentem Rzeszowa, czyli stolicy matecznika PiS, Podkarpacia. W Lublinie prawdopodobnie wygra Krzysztof Żuk, a pamiętajmy, że to region, gdzie partie, powiedzmy, progresywne nie wygrywały. Tu funkcjonuje logika przysłowiowej „dziury w moście”, która wymyka się krajowym trendom politycznym. Trochę inaczej już to będzie wyglądać na poziomie powiatu i sejmików, które w ogóle jako organy są dość obce Polakom. Mało kto wie, za co który poziom samorządu jest odpowiedzialny, gdzie są jakie kompetencje.

Tam, gdzie trudno podjąć taką decyzję, ze względu na ignorancję obywatela, prawdopodobnie szyld partyjny będzie drogowskazem. Szczególnie wybory do sejmików wojewódzkich będą dokładnie śledzone przez partie, bo ich wynik będzie bardzo dokładnym sondażem partyjnym, który pozwoli oszacować, na ile partie polityczne są silne w województwach.

Badania pokazują, że PiS cieszy się ciągle sporym poparciem, ale pewnym problem jest to, że partia Kaczyńskiego odwołuje się do elektoratu, który – do tej pory przynajmniej – ciężej było przyciągnąć do urny. Do wyborów częściej chodzą wyborcy lepiej wykształceni, z większych miast. To ciekawe pytanie empiryczne, na które nie potrafię dziś odpowiedzieć, bo nie mam twardych danych, ale już za kilka dni przekonamy się, czy PiS-owi, szczególnie przy niedużej frekwencji, uda się ten poziom zaangażowania i poparcia utrzymać. Przewiduję, że może być ciężko, tym bardziej, że to poparcie jest deklaratywne, a ten przeciętny wyborca PiS-u, co do zasady, jest mniej skłonny chodzić na wybory, niż ten, który głosuje na Koalicję Obywatelską czy inne stronnictwa opozycyjne wobec PiS.

Ostatnie wybory PiS wygrał m.in. dlatego, że przyciągnął do siebie umiarkowany elektorat. Zresztą „taśmy” bardzo PiS wówczas pomogły.
Wiadomo, że milion, może dwa jest w stanie strawić Macierewicza czy innych twardogłowych, ale na tym koniec.

Pamiętajmy też, że partie polityczne przywiązują do siebie wyborców, a także ich socjalizują, zmieniają ich pogląd na świat. Ktoś, kto zdecydował się „być z Kaczyńskim” w 2001 czy 2005 roku, potem był z nim w 2010 i 2015.

Oczywiście różni ludzie na różnych etapach do partii dochodzą; pamiętajmy, że Andrzej Duda był w Unii Wolności na początku lat 2000, nie mówiąc już o Mateuszu Morawieckim, Piotrze Glińskim, Jarosławie Gowinie, który w ogóle nie jest w PiS-ie, czy Zbigniewie Ziobrze, który w PiS-ie był, a teraz nie jest.

Musimy sobie też uświadamiać, że w elektoracie PiS-u są też tacy, którzy zagłosowali na Kaczyńskiego z obrzydzeniem, bo byli rozczarowani nie tylko słynnymi już ośmiorniczkami, ale poważniejszymi sprawami, jak OFE. Za to PO była krytykowana raczej właśnie przez własny elektorat, właśnie przez tych, którzy chodzą do restauracji, piją drogie wino i jadają ośmiorniczki.

Wybory samorządowe otwierają cykl wyborczy: pół roku później, w maju, głosowanie w wyborach europejskich, potem jesienią parlamentarne i wiosną prezydenckie. Jak ważne w perspektywie następnych wyborów są te samorządowe?
Z pewnością te wybory będą paliwem dla następnych etapów kampanii, tak samo jak

nie mam wątpliwości, że z jednej kampanii będziemy praktycznie wskakiwać w następną. Każdy będzie też próbował swój wynik przedstawić jako sukces. Jeżeli PO obroni Warszawę, to powinno to Koalicji Obywatelskiej wystarczyć do tego, aby twierdzić, że odniosła sukces.

Jeżeli w sejmikach nie uda się zdobyć PiS samodzielnej większości, a badania wskazują, że nie wszędzie się to uda, to będziemy mieć kwestię koalicji. Czy możliwe jest wejście PiS-u w koalicję np. z PSL, który bądź co bądź „ma gębę” partii obrotowej, zobaczymy.

PSL był koalicjantem PO, zatem teraz jest równie atakowane. Trudno uwierzyć w koalicję PSL-PiS nawet na szczeblu tylko lokalnym.
Doskonale pamiętam kampanię w 2005 roku. W jednym z programów siedzieli obok siebie sojusznicy, po jednej stronie Jan Rokita i Jarosław Kaczyński, naprzeciwko nich Roman Giertych i Andrzej Lepper. Nie powiem, że Rokita z Kaczyńskim „pili sobie z dzióbków”, ale koalicja PO-PiS, która miała powstać po wyborach, była prawie pewna. Po paru miesiącach mieliśmy rząd, gdzie Andrzej Lepper i Roman Giertych pełnili bardzo ważne funkcje. Dziś Andrzeja Leppera już z nami nie ma, ale Roman Giertych wykonał obrót o 180 stopni i jest zupełnie gdzie indziej. Konkludując –

to, kto kogo dziś atakuje, o niczym nie świadczy. To są „duzi chłopcy”, którzy często grają bardzo twardo, i mam wrażenie, że przynajmniej cześć z nich godzi się na takie reguły.

Do takiej twardej gry można zaliczyć to, co dzieje się w Łodzi z kandydaturą Hanny Zdanowskiej?
Nie jestem prawnikiem, nie będę więc tego rozstrzygał, natomiast jeżeli rzeczywiście PiS rozważa wprowadzenie zarządu komisarycznego w jednym z największych miast w Polsce, szczególnie gdyby Hanna Zdanowska wygrała już w pierwszej turze, a wiele na to wskazuje, to jest to proszenie się PiS o kłopoty. Ale znowu

przypominam sobie rok 2006, kiedy wprowadzono w Warszawie komisarza po wyborze Lecha Kaczyńskiego na prezydenta. Wówczas czekano do wyborów w normalnym terminie, które wygrała Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Czy ostatnie wypowiedzi premiera Morawieckiego, że PiS odzyskało więcej pieniędzy niż UE dała, słowa prezydenta Dudy o iluzorycznej wspólnocie to początek wyprowadzania Polski z Unii?

Nie wydaje mi się, aby panowie mieli tak dalekosiężne plany, raczej chodzi o doraźny zysk polityczny. Musimy pamiętać, że PiS używa polityki zagranicznej do polityki wewnętrznej. Jest to swoja drogą dowód pewnej peryferyjności myślenia.

Premier może mówić, że jego rząd wygenerował więcej pieniędzy niż dała Unia, ale każdy, kto jeździ po kraju, widzi, ile się zmieniło za fundusze unijne. To jest „oczywista oczywistość”, mówiąc klasykiem. Polska zawsze spoglądała w stronę Zachodu, to że piszemy alfabetem łacińskim, a nie greckim, jest tego najlepszym dowodem.

PiS dość zręcznie wygrywa tym, że rozdziela dobrą Europę od złych elit, strasznej Brukseli, eurokratów. Notabene temu dyskursowi sprzyja to, co się dzieje na Węgrzech, ale także w Holandii, w Austrii czy Włoszech teraz, a nawet w Wielkiej Brytanii.

To, co robią rządzący politycy PiS-u, to nie jest wypuszczanie „demona z butelki”, granie na nastrojach, emocjach, których może się później nie udać opanować? Premier Cameron, mówiąc o referendum w sprawie Brexitu, nie przypuszczał, że finalnie do niego dojdzie, chciał tylko ratować swoją pozycję w partii.
To, że to niebezpieczna gra, jest dla mnie oczywiste. Można nawet powiedzieć, że dla Polski może być zabójcza. Brytyjczycy mają nieporównywalnie silniejszą armię, broń atomową, mają też wielką gospodarkę i są wyspą. Jest wiele rzeczy, których możemy im zazdrościć.

Zatem o ile Brytyjczycy mogą próbować sobie pozwolić na życie bez Unii, a i tak są bardzo ostrożni w kwestii negocjacji, to my absolutnie nie. Zresztą łatwo sobie wyobrazić, co czeka Polskę poza Unią. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się z Serbią, Mołdawią czy Ukrainą. To nie są kraje bardzo odległe, tylko nie wskoczyły w odpowiednim momencie do tego wagonu jadącego do Wspólnej Europy. W tym sensie stawianie twardo na Sojusz Północnoatlantycki, a nie na Unię Europejską, która ma również, moim zdaniem, instrumenty, które mogą czynić nas bezpieczniejszymi, jest igraniem z ogniem.

W Polsce również, jak w Wielkiej Brytanii, może dojść w końcu do osłabienia nastojów proeuropejskich i o tym panowie Kaczyński, Morawiecki i Duda powinni pamiętać. To działa także w druga stronę i w końcu to Unia może mieć nas dosyć. Jeżeli przychodzi się na przyjęcie, zdejmuje buty i kładzie nogi na stole, a wcześniej przez dwa tygodnie nie zmieniało się skarpet, to jest się w centrum uwagi. Jeśli ktoś usiadłszy przy stole wszystkich obraża i pluje im do zupy, to także nie pozostanie niezauważonym. Polska długo nie będzie krajem, w przeciwieństwie na przykład do USA, który będzie mógł sobie na to pozwolić. Bo Stany Zjednoczone czy Izrael, który ma potężny nie tylko soft power, ale i hard power, mogą próbować tak się zachowywać i pewnie będzie przymykane na to oko dużo dłużej niż w przypadku Polski.

Określenie paydriver przed dekady w Formule1 zarezerwowane było dla kierowców nie posiadających dostatecznego talentu, by startować w wyścigach, ale za to z mocnymi finansowymi plecami, które te deficyty wyrównywały. Czyli kierowców z zamożnym sponsorem gotowym łożyć po kilka a nawet kilkanaście milionów euro za każdy sezon jazdy.

Ów sponsoring miewał zwykle charakter komercyjny, ale gdy stawki za starty w F1 rosły, na stołach szefów teamów F1 pojawiły się pieniądze znaczone przez państwa, którym zależało by w prestiżowej serii wyścigowej pojawił się obywatel ich kraju. Narain Karthikeyan nigdy nie zasiadłby w fotelu bolidu F1, gdyby nie pieniądze państwowych firm z Indii. Podobnie jak Rosjanin Witalij Pietrow, były partner Roberta Kubicy w Renault, którego kariera w formule wymagała błogosławieństwa Władimira Putina. Podobnie było z Wenezuelczykiem Pastorem Maldonado, który startował w wyścigach F1 wyłącznie dlatego, że jego miejsce w bolidzie hojnie opłacał wenezuelski koncern naftowy PDVSA.

Fotelami w swoich bolidach handlują zwykle, ostatnio coraz częściej, słabsze finansowo teamy, które tak czy inaczej nie są w stanie walczyć o czołowe lokaty i nie są w stanie dopiąć budżetu na tradycyjnych zasadach (umowy sponsorskie i premie wypłacane na koniec sezonu przez organizatorów wyścigów F1). Silniejsze organizacyjnie i sportowo teamy, aby walczyć o zwycięstwa, już przed dekadą gotowe były płacić topowym kierowcom po kilkadziesiąt milionów euro za sezon.

Kiedy przed sezonem 2011 Robert Kubica testował wielce obiecujący pod względem osiągów bolid Renault R31, team z angielskiego Enstone płacił mu mniej więcej 12 mln euro za sezon. I wypłacił całą tą sumę, mimo że Kubica w sezonie 2011 nie wystartował ani razu. Po dramatycznym wypadku na rajdzie Ronde di Andora, w którym Polak prawie stracił prawą dłoń, kontynuowanie kapitalnie rozpoczynającej się kariery było niemożliwe. Kubica miał w Andorze wyjątkowego pecha. Wypadki są wprawdzie w rajdach codziennością, ale kierowcy czy ich piloci rzadko wychodzą z nich z poważniejszymi urazami. W tym przypadku zawiniła niedokręcona, metalowa barierka. Auto Kubicy wypadając z trasy powinno się od niej odbić. Zamiast tego barierka wbiła się do środka pojazdu i wyszła przez klapę bagażnika.

Kierowcy wyścigowi powtarzają, że w świecie F1 lepiej nie szukać sobie przyjaciół, ale coś w rodzaju takiej więzi łączyło wtedy Kubicę z Fernardo Alonso. Obydwaj dostali się do najwyższej serii wyścigowej dzięki ciężkiej pracy i talentowi a nie milionom łożonym przez sponsorów. I obydwaj zaliczani byli u progu 2011 roku do trójki, czwórki najlepszych kierowców w padoku F1.

Alonso, już wtedy był dwukrotnym mistrzem świata,. W 2010 roku został kierowcą Ferrari z pensją na poziomie 30 mln euro za sezon. Razem z nim kontrakt sponsorski z Ferrari podpisał hiszpański bank Santander. Jako że umowa Santandera opiewała na sumę przekraczającą 50 mln euro za sezon, co bardziej prześmiewczy kibice F1 nazwali Alonso najdroższym paydriverem w historii.

Alonso wielokrotnie powtarzał, ze chętnie jeździłby w jednym teamie ze swoim kumplem od gry w karty, Robertem Kubicą. I wszystko wskazuje, że tak właśnie by było. Robert Kubica całą wczesną młodość spędził na torach kartingowych we Włoszech, szefowie Ferrari cenili jego wybitny talent. I chcieli dokooptować go do ekipy od sezonu 2012. Nieoficjalnie wiadomo, ze tuż przed wypadkiem na Ronde di Andora Kubica był już jedną nogą w Ferrari.

A teraz wróćmy do słów Morawieckiego. Z nagranych rozmów wynika, że ówczesny szef BZ WBK a dzisiejszy premier uradował się na wieść o dramacie Kubicy. Bo dzięki temu nie musiał wykładać na stół 5 dych rocznie. Z rozmów z menedżerami polskiej filii Santandera wynika, że dopinany wstępnie plan zakontraktowania Kubicy przez Ferrari hiszpański Santander (właściciel BZ WBK) chciał wykorzystać do podskubania banku zarządzanego przez Morawieckiego. Z kilkudziesięciu milionów euro jakie Hiszpanie płacili Ferrari, BZ WBK miałby pokryć część, około 12 mln euro. Czyli właśnie mniej więcej równowartość 50 mln zł. Wtedy Morawiecki uznał to to za chybiony pomysł. Tyle, że wówczas chodziło o pieniądze prywatnego banku, którym zarządzał.

Ujawniona przez Onet w toku kampanii wyborczej rozmowa sprzed lat jest dla obozu władzy wyjątkowo niewygodna. To dlatego już wczoraj Morawiecki spotkał się z Robertem Kubicą. Zaś później polski kierowca rozmawiał z szefami PKN Orlen. Nieoficjalnie wiadomo, że Polski Koncern Naftowy może pomóc teraz Kubicy wrócić do ścigania w F1: jest gotów wyłożyć na ten cel ok. 40 mln zł rocznie. Polski kierowca, niestety, nie budzi już większego zainteresowania czołowych ekip. Pieniądze z Orlenu mają mu pomóc w zdobyciu miejsca w Williamsie, najsłabszym teamie kończącego się sezonu. Tyle, że teraz Mateusz Morawiecki ma w takiej operacji polityczny interes. No i nie chodzi o prywatne, ale o państwowe pieniądze.

>>>

W miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się – powiedział Józef Stalin, uzasadniając narastający terror partii (ale głównie aparatu represji) mimo trwającej już kilkanaście lat rewolucji.

Ponieważ nie przynosiła ona wciąż oczekiwanych efektów, nie zniknęła bieda i nie zapanował wieczny pokój, trzeba było tropić kolejnych wrogów rewolucji, szpiegów, agentów obcych sił itp.

(…)

Ale to zjawisko dotyczy nie tylko prawicowej rewolucji w Polsce. Jak zwraca uwagę Mark Lilla w książce „Koniec liberalizmu, jaki znamy”, dokładnie ten sam mechanizm widać dziś na prawicy USA. O republikańskim rządzie pisze tak: „Jeśli rozwiązania polityczne, które promował i wprowadzał, przynosiły pozytywne skutki, wszystko było dobrze. A jeśli zawodziły, republikanie mogli twierdzić, że przecież głębokie struktury państwowe działające w Waszyngtonie i media wciąż znajdują się w rękach wroga, a zatem należy zastosować jeszcze radykalniejsze środki”. Czy nie wygląda to znajomo?

Zresztą spostrzeżenia Lilli są bardzo ciekawe dla każdego, kto zajmuje się opisem polityki. Amerykański profesor zastanawia się bowiem nad zjawiskami, jakie doprowadziły do zwycięstwa Trumpa w USA. I gani liberałów, do których zresztą zalicza również siebie, że nie dostrzegli pewnych zmian politycznych, społecznych i metapolitycznych. Twierdzi np. że Donald Trump nie wygrałby, gdyby sprzyjające prawicy media nie przestały zajmować się informowaniem, lecz zmieniły się w jeden wielki festiwal apokalipsy. Pisze o amerykańskiej prawicy, która nad analizę rzeczywistości postawiła udział w „codziennych obrzędach bachicznych” nadawanych w konserwatywnych mediach, np. w Fox News. O tym, że prawicowa publiczność zdziczała i zradykalizowała się za czasów rządów Obamy.

Zauważa też, że liberałowie przespali moment, w którym masy zaczęły się bać globalizacji i wielkich koncernów, co doskonale zrozumiał Trump, który amerykańską prawicę uwiódł izolacjonizmem, protekcjonizmem i próbą zawrócenia globalizacji i dotychczasowych reguł światowego handlu.

Jak widać, Polskę i Amerykę łączy znacznie więcej, niż nam się dotychczas wydawało. Również prawicowa rewolucja, która musi się nieustannie radykalizować.

Waldemar Mystkowski pisze o Kaczyńskim na Mierzei Wiślanej.

Pisowska gra nie jest obliczona na żaden dialog ani dogadanie się z kimkolwiek.

Mamy prawo się śmiać z tego, że Jarosław Kaczyński – chory na kolano – uskutecznia na Mierzei Wiślanej filozofię PiS: do trzech kołków sztuka. Bo trzeci raz wbijana jest łopata w przyszły przekop, choć nie ma dokumentacji na budowę, nie rozpisano żadnego przetargu, zaś ekonomiści uważają, że inwestycja zwróci się za 500 lat.

Pisowskie teatrum trwa, żaden Bareja tego by nie wymyślił, a Mrożek poległby przy tak kreowanej przez PiS grotesce. Mateusz Morawiecki naprawia swój wizerunek za państwowe pieniądze – 40 baniek (milionów) popłynie do jakiejś stajni wyścigowej, bo Morawiecki cieszył się na taśmie z podsłuchu w „Sowie…”, że Robert Kubica złamał rękę.

PiS jednak przymierza się do długiego trwania przy korycie. Politycy tej partii władzy nie oddadzą ot tak za pomocą kartki wyborczej, gdy przegrają. Testują różne metody, jak choćby w wypadku Hanny Zdanowskiej, która ma być pozbawiona funkcji prezydent Łodzi i zastąpiona komisarycznie. Możliwe też, iż jej nazwisko zostanie wykreślone z kart do głosowania, które są drukowane.

PiS zaczął myśleć o stworzeniu struktur własnej oligarchii, która będzie kształcona na „swoich” uczelniach, do takich zalicza się toruńska szkoła Rydzyka. Narodowy Bank Polski przeznacza na podyplomowy wydział ekonomiczny 246 tys. zł w tym roku, aby wykuwać patriotyczne kadry od finansów.

Student uiszcza czesne tylko w wysokości 500 zł, resztę pokrywa państwo zarządzane przez PiS. Nie każdy jednak może uczyć się u Rydzyka, musi mieć zaświadczenie o czystości wiary od swojego proboszcza. I wcale nie jest to taki drobiazg, jakby się wydawało. Do takiej pomocy państwa będą mieli dostęp tylko niektórzy, a więc mamy do czynienia z segregacją ze względu na wiarę. Przede wszystkim studenci będą podlegali weryfikacji politycznej wg strychulca PiS.

Z takimi kadrami, których kariera zależna będzie od władzy, można nie kłopotać się jakimiś niezależnymi fachowcami. Tak tworzone państwo nie może być otwarte, dlatego realizowany jest program wycofywania się Polski z Unii Europejskiej.

Wiceszef Komisji Europejskiej Frans Timmermans na zwołanej po raz szósty (szósty kołek) Radzie UE od chwili wszczęcia postępowania z art. 7 traktatu o UE o stanie praworządności w Polsce powiedział: – „Polskie władze nie wykorzystały naszej skargi do TSUE, by wstrzymać nominacje sędziów Sądu Najwyższego. Przeciwnie, Polska przyspieszyła”.

PiS przyspiesza demolowanie Sądu Najwyższego, wiceminister spraw zagranicznych Konrad Szymański podczas zamkniętej debaty bezczelnie w oczy kłamał, iż nowi sędziowie Sądu Najwyższego zostali zaprzysiężeni na nowe miejsca, a nie na miejsca zwolnione wbrew Konstytucji przez przeszło 20 sędziów i kwestionowane przez Komisję Europejską.

Pisowska gra nie jest obliczona na żaden dialog ani dogadanie się. Będą trwać przy swoich niepraworządnych racjach. Komisji Europejskiej się znudzi i wszczęte zostaną sankcje, a wówczas Kaczyński powie: adieu, Unio. Tak wygląda filozofia kołków, niestety ciosanych na naszych głowach.

Jeśli Trybunał Konstytucyjny na wniosek Prokuratora Generalnego uzna, że polska konstytucja jest sprzeczna z Traktatem o funkcjonowaniu Unii Europejskiej to zmienimy konstytucję, zmienimy traktat czy występujemy z Unii?

Atrapa TK z dublerami ma rozstrzygać o traktacie unijnym? Tylko potem nie mówcie, że gdy pisałem o możliwym Polexicie, to było straszenie PiS-em, odlot, bajędy itp. Wszystko, przed czym tak wielu ostrzegało – wzięcie sądów, łamanie prawa, ignorowanie wyroków – się sprawdziło.

>>>

2 komentarze do “Kaczyński i jego kołki wyprowadzają Polskę z Unii Europejskiej

  1. Hairwald Autor wpisu

    Reblogged this on Hairwald i skomentował(a):

    Pytanie Ziobry do tzw. TK (jeśli to prawda, co podaje Onet) o zgodność art. 267 Traktatu UE (pytania prejudycjalne) z polską Konstytucją jest absurdalne, bo TK już raz orzekł, że cały Traktat (w tym art. 267) jest zgodny z Konstutucją. Ale to zapowiedz Polexit.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz