Morawiecki, Gliński, Ziobro nadają się tylko do handlu paciorkami

>>>

Zdaję sobie sprawę, że rozmowa ze mną jest smutna czy wręcz beznadziejna, może powinienem przedstawiać jakieś bardziej optymistyczne wizje, żeby pokrzepić, ale realnie nie wiem, co miałbym powiedzieć. Oczywiście jeszcze liczymy na orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, bo na co jeszcze możemy liczyć, co zrobić?  – mówi sędzia Michał Laskowski, rzecznik Sądu Najwyższego.

JUSTYNA KOĆ: Prezydent powołał 27 nowych sędziów do Sądu Najwyższego, bez udziału kamer, mediów, nagle. Dziwi pana takie zachowanie prezydenta?

MICHAŁ LASKOWSKI: Dla nas niezrozumiały jest ten pośpiech prezydenta w sytuacji, kiedy Naczelny Sąd Administracyjny wydał postanowienie o wstrzymaniu tej procedury. Jeśli tak to rozumieć, adresatem bezpośrednim tego postanowienia NSA jest KRS, ale przecież nominacje są naturalnym dalszym ciągiem tej procedury.

Niezrozumiałe zatem jest dla nas postępowanie prezydenta w tej sytuacji. To ignorowanie orzeczenia NSA.

Ignorowanie orzeczenia NSA czy nieprzestrzeganie prawa?
Można to różnie nazywać, ale jeśli jest orzeczenie sądu i ktoś mówi, że się do niego nie stosuje, bo orzeczenie mu się nie podoba, to jest to niestosowanie się do prawa, do pewnego porządku prawnego, reguł państwa prawa. Trudno to inaczej ocenić. Zupełnie do mnie nie trafia tłumaczenie, że to postanowienie nie było adresowane do KRS, ani do prezydenta. W takim razie do kogo było było adresowane i po co NSA je wydawał? Przecież właśnie wydał je, aby wstrzymać te działania do czasu rozpoznania odwołań.

Są też pytania prejudycjalne zadane przez SN, wstrzymanie niektórych zapisów ustaw, a także pytanie razem z wnioskiem KE skierowane do Trybunału w Luksemburgu.
Oczywiście, że samo pytanie KE nie ma bezpośredniego przełożenia na działanie prezydenta, w przypadku SN też było postanowienie o zabezpieczeniu, natomiast co do Luksemburga, to wiemy na dziś, że jest pytanie i wniosek. Natomiast biorąc to wszystko pod uwagę, to

to, co się stało, jest ostentacyjnym lekceważeniem SN, nas i w pewnym sensie KE i TSUE. Tu widać chęć dokonania tego, co się zamierzyło, nawet w ostatniej chwili, tuż przed ewentualnymi niekorzystnymi z tego punktu widzenia decyzjami, przy ignorowaniu decyzji najwyższych sądowych organów krajowych.

Rzecznik KRS, sędzia Mitera, przekonuje, że KRS nie dostał jasnego zakazu przesłania dokumentów do Pałacu Prezydenckiego. Rozumie pan to tłumaczenie?
Nie rozumiem, bo dosyć jasne jest, zwłaszcza dla sędziego, po co wydaje się postanowienie o zabezpieczeniu. Z tego postanowienia też jasno wynika, jaki był cel wydania tego zabezpieczenia. Nie wiem, czy można uznać taką argumentację za zasadną, że trzeba było napisać do KRS wprost, że zakazuje się przesłania akt i uchwały do prezydenta, w białej kopercie o wymiarach itd. Oczywiście przesadzam, ale jasno wynika z istoty postanowień o zabezpieczeniu, po co się je wydaje i o co w nich chodzi. Tu nikt nie ma wątpliwości poza panem Miterą i Kancelarią Prezydenta.

Kancelaria tłumaczy z kolei, że „nie jest stroną”. Czy może pan wytłumaczyć, co to oznacza?
Sam do końca nie wiem. Oczywiste jest, że pierwszoplanowym adresatem postanowienia była KRS, ale przecież wiemy, że to jest jedno postępowanie, które kończy się wręczeniem nominacji i przejęciem ślubowania.

Jeśli wstrzymany czy zabezpieczony jest poprzedni etap, to nie można kolejnego etapu uruchamiać twierdząc, że nie jest się stroną.

Czy nowi sędziowie przyszli dziś do pracy do SN?
Tak, już w środę przyszło ich łącznie 15, dziś rano też przychodzili.

Jak to wygląda, dostają pokój, sekretarkę, sprawy?
Najpierw zgłaszają się do prezesa Zawistowskiego, potem – z tego, co wiem – administracja sądu dokonuje czynności związanych z objęciem stanowiska, dostają pokój, biurko, przepustkę, kody dostępu itd.

Czyli są traktowani jak „normalni” sędziowie SN.
Takie jest stanowisko sądu. Nie możemy uważać, że oni nie są sędziami, nawet jeśli krytykujemy i jesteśmy przekonani, że ta procedura nie jest w pełni zasadna, to oni jednak przychodzą do SN z nominacją otrzymaną od prezydenta Rzeczpospolitej. Obojętnie, jak oceniamy jego działania, to on wydaje akt nominacji, za który odpowiada, ale jest to legalny akt. Trudno nam, sędziom SN, powiedzieć, że nie uznajemy ich jako sędziów – i co dalej?

Mamy ich nie wpuścić do budynku sądu albo nie dać im narzędzi pracy? Później, kiedy już rozpoczną czynności orzecznicze, to zapewne dojdzie do próby kwestionowania ich statusu w trybie procesowym, tego się można spodziewać.

Co oznacza kwestionowanie ich statusu w trybie procesowym?
To oznacza, że gdy będzie trzyosobowy skład procesowy i w tym składzie będzie jeden z nowo nominowanych sędziów, to strona może składać wniosek o stwierdzenie, czy skład sądu jest prawidłowy. W różnych procedurach nieprawidłowo obsadzony sąd powoduje, że orzeczenie, które zostało wydane przez ten sąd, jest dotknięte bardzo poważną wadą; jest nieważne albo ze względu na przyczynę odwoławczą trzeba będzie to orzeczenie uchylić. Sądzę, że strony będą o wydanie takich orzeczeń wnosić, wówczas te pytania będą trafiać być może na powiększone składy czy na skład całej Izby, która będzie musiała zmierzyć się z tym. Zresztą sam nie wiem, jak to dalej będzie, to są tylko przypuszczenia.

Ale chaos prawny będzie się pogłębiał?
Ja bym chciał uniknąć tego chaosu, bo uważam, że nie można w imię walki, nawet o konstytucję, czy walki o cechach politycznych, którą obserwujemy między opozycją a obozem rządzącym, działać tak, aby prowadzić do prawnego chaosu.

Pamiętajmy, że za tym stoją losy obywateli, którzy nie otrzymają decyzji sądu, która z ich punktu widzenia jest ważna i wpływa na ich życie i interesy. Ja, mówię to w swoim imieniu, będę robić wszystko, aby do tego chaosu nie doprowadzić.

Nie przydzielać tym sędziom spraw?
To nie są moje decyzje, więc nie wiem. Tu będą musieli zmierzyć się z tym problemem prezesi sądów czy osoby kierujące Izbami. Może będą składy złożone tylko z tych sędziów albo składy jednoosobowe, w których oni będą orzekać. Wówczas można by łatwo ustalić, jakie sprawy mogą być obciążone wadą prawną.

Mówił pan, że prezydent mógł powołać sędziów, bo to jego konstytucyjne prawo, ale wiemy, że procedura obarczona jest wadą prawną. Może SN powinien użyć tego argumentu, aby zablokować wejście nielegalnie wybranych sędziów?
Jak to zrobić, w jakim trybie?

Nie było dotychczas sytuacji, żeby prezydent ignorował orzeczenia czy przepisy prawa, aby SN mógł powiedzieć, że w takim razie ignoruje to, co zrobił prezydent. Nie ma takich mechanizmów prawnych. Prezydent odpowiada oczywiście w trybie politycznym w przyszłych wyborach, może odpowiadać przed Trybunałem Stanu i innej drogi nie ma.

Prezydent został legalnie wybrany w wyborach, których ważność została stwierdzona i jest urzędującym prezydentem Rzeczpospolitej. Jeżeli wydaje jakieś akty, to my możemy je krytykować, uważać, że są obciążone poważnymi wadami, ale nie możemy ich nie uznać albo nie stosować. To właśnie by prowadziło do kompletnego chaosu.

Co w momencie, kiedy TSUE stwierdzi, że nowe prawo jest wadliwe i nakaże zmianę? Co z „nowymi” sędziami”?
Tego nie wiemy, bo nie wiemy, jakie będzie ewentualne postanowienie o zabezpieczeniu wydane przez TSUE, a potem jakie będzie orzeczenie i kiedy.

Oczywiście można sobie teoretycznie wyobrazić, że na skutek orzeczenia Trybunału dojdzie do zmiany ustawowej i dojdzie do odwrócenia sytuacji czy ponowienia tych procesów, ale tu jest tyle niewiadomych, że trudno przewidywać, czy do tego dojdzie i czy w ogóle dojdzie.

Może się też okazać, że TSUE wyda decyzję, a rząd się do niej nie dostosuje, tu tych możliwych wariantów jest wiele, zatem najpewniej czeka nas jednak chaos.
W takiej sytuacji pewnie będziemy się zastanawiać nad miejscem Polski w Unii i naszym członkostwem, jak zostaniemy potraktowani, nad wizerunkiem Polski. To są pytania, na które każdy z nas powinien sobie odpowiadać.

Skoro są nowi sędziowie w SN, to spodziewacie się w najbliższym czasie nowego I Prezesa SN – prezesa dublera?
Bierzemy pod uwagę, że prezydent może któremuś z nowych sędziów powierzyć kierowanie SN. Do czasu, kiedy się tak nie stanie, pani I Prezes przychodzi do sądu, dziś też jest.

My uważamy prof. Gersdorf za I Prezesa SN do końca kadencji, która jest zgodna z konstytucją.

Jeśli pojawi się osoba, której prezydent powierzy kierowanie SN, bo to jeszcze nie będzie I Prezes, dopiero ewentualnie może później dojść do Zgromadzenia Ogólnego, które będzie wybierać I Prezesa, to pani prezes będzie musiała podjąć decyzję, co dalej. Ta osoba może się pojawić za chwilę albo się nie pojawi, wszystko jest dziś możliwe.

Czy obecnie jest kworum w SN, aby wybrać I Prezesa?
Tak, bo mamy 86 sędziów i pani prezes, ale tych 86 sędziów teoretycznie mogłoby stanowić ZO, tylko ktoś musiałby je zwołać.

Nie widzę powodu, dla którego pani prezes czy prezes Zawistowski w jej imieniu mieliby zwołać Zgromadzenie, bo stoimy na stanowisku, że mamy I Prezesa SN. Ten scenariusz może się ziścić w momencie, kiedy pojawi się sędzia, któremu prezydent powierzy kierowanie sądem.

Ciągle nowi sędziowie są w mniejszości?
Tak, w tej chwili jest ich 37, a starych 49 plus pani prezes.

Rządzący potrzebują jeszcze przynajmniej 13 sędziów, aby przejąć Zgromadzenie?
Przy założeniu, że wszyscy „starzy” sędziowie będą stanowili monolit i „nowi” również, a chyba takiego założenia nie można poczynić. Poza tym ono nie jest potrzebne, bo zgodnie z ustawą prezydentowi przedstawia się 5 kandydatów na stanowisko I Prezesa SN.

Skoro każdy z głosujących ma 1 głos, to jak by nie liczyć, prawdopodobnie w tej piątce kandydatów znajdzie się ten, który będzie się panu prezydentowi „podobać”.

Wiem, że złożył pan rezygnację na ręce pani I Prezes, ale na razie pan zostaje na stanowisku rzecznika.
Póki jest pani I Prezes i pan prezes Zawistowski, to zostaję, chociaż też zadaję sobie pytanie, do kiedy. Zdaję sobie sprawę, że rozmowa ze mną jest smutna czy wręcz beznadziejna, może powinienem przedstawiać jakieś bardziej optymistyczne wizje, żeby pokrzepić, ale realnie nie wiem, co miałbym powiedzieć. Oczywiście jeszcze liczymy na orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, bo na co jeszcze możemy liczyć, co zrobić?

Na opamiętanie władzy?
Nie bardzo na to liczymy, bo skoro w 48 godzin pan prezydent nominuje sędziów wbrew orzeczeniom i ostentacyjnie pokazuje, co o tym myśli , to trudno na to liczyć.

Jeden z oficerów pamięta, że leżał od rana prawie do wieczora. Z hełmem na głowie, karabinem pod ręką i w kuloodpornej kamizelce nałożonej na polowy mundur. Pod drzwiami jednego z kampów, w których mieszkali oficerowie polskiego kontyngentu stacjonującego w afgańskiej Ghazni, leżał wojskowy prokurator Jan Zarosa.

Kamp, przed którym leżał, zajmowali śledczy. A właściwie jeden, którego miejsce Zarosa chciał zająć jeszcze przed przejęciem od niego prokuratorskich obowiązków. Tamten, niestety, wyrzuci młodszego kolegę na zewnątrz wraz z ekwipunkiem. Zarosa wybrał milczący protest i położył się przed drzwiami. – Wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Żołnierze przychodzili go oglądać, przynosili wodę i kanapki, słowem zrobił się cyrk – wspomina jeden z naszych rozmówców. Choć minęło prawie sześć lat, sprawa do dziś budzi emocje wśród wojskowych prokuratorów.

Tropienie żołnierzy

Widowisko zakończył ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak, który podjął decyzję o odwołaniu Zarosy do Polski (wrócił na początku listopada 2012 r.). Dziś niechętnie wraca do sprawy. – Mogę powiedzieć tyle, że zdecydowałem o jego odwołaniu w trybie pilnym i powrocie pierwszym samolotem do Polski. Poleciłem również wszcząć postępowanie dyscyplinarne – mówi POLITYCE płk Artymiak. Nie chce ujawnić, jak się skończyło – toczyło się w trybie niejawnym. Zarosa nie mógł jednak ponieść poważniejszych konsekwencji, bo gdyby tak się stało, prawdopodobnie musiałby odejść z armii, a na pewno z lubelskiej prokuratury wojskowej. – Tak powinno się staćbo naraził na szwank dobre imię urzędu, który reprezentował – mówi jeden z prokuratorów.

Tymczasem Zarosa wrócił – na dawne stanowisko w lubelskiej garnizonówce. Cztery lata później w ramach zaciągu „dobrej zmiany” trafił do Warszawy i sam – już jako podpułkownik – zaczął stawiać zarzuty najważniejszym osobom w państwie i wojsku.

Do Afganistanu 41-letni wówczas kapitan Jan Zarosa trafił pod koniec września 2012 r. Miał zastąpić prokuratora w polskim kontyngencie wojskowym, który kończył swoją zmianę. – Zaiskrzyło między nimi już na początku, bo przyjechał wcześniej, niż było przyjęte. Przekazanie obowiązków miało odbyć się pod koniec października, a on w Afganistanie pojawił się we wrześniu – twierdzi nasz rozmówca, który zna kulisy sprawy. Tajemnica kryć się może w tym, że za każdy dzień obecności w Afganistanie oficer na takim stanowisku dostawał dodatek w wysokości 500–600 zł.

Wojsko nie takie rzeczy widziało. Tyle że prokurator Zarosa jeszcze przed formalnym przejęciem obowiązków zakasał rękawy i zabrał się do pracy. A właściwie do tropienia żołnierzy, którzy po służbie chcieli się zrelaksować przy szklaneczce czegoś mocniejszego. – Zarosa nie pobłażał i polecił żandarmom wykonywać kontrole trzeźwości w mieszkaniach żołnierzy – opowiadają nasi rozmówcy. Skończyło się małym dyplomatycznym skandalem, gdy w sieć Zarosy po „przedmuchaniu” wpadł wojskowy attaché Ambasady RP w Kabulu i jego kierowca. – Prokurator, którego Zarosa miał zastąpić, zresztą starszy stopniem, wściekł się, że takie rzeczy dzieją się za jego plecami, i polecił mu, by do czasu przekazania obowiązków powstrzymał się od wszelkich tego typu działań bez uprzedzenia go – mówi osoba znająca kulisy sprawy.

Spokój trwał do początku października, kiedy Zarosa znów zabrał się do roboty, to znaczy do służby jako wartownik na jednym z posterunków otaczających bazę. Między oficerami znów zawrzało. – Wszyscy się zastanawiali, po co mu to było. Abstrahując od tego, że prokuratorowi pewnych rzeczy robić nie wypada, gdyby doszło do jakiegoś ataku, musiałby się wyłączyć ze śledztwa i trzeba byłoby ściągać kolejnego prokuratora z Polski – mówi jeden z oficerów, który służył wówczas w Afganistanie. W sumie można jednak prokuratora zrozumieć – każda warta to 200–300 zł więcej na koncie.

Jan Zarosa, rocznik 1971, pochodzi z Tarnogrodu, niewielkiego miasteczka na pograniczu polsko-ukraińskim. Żonaty, dwóch synów, właściciel domu pod Lublinem. Przeszedł typową dla wojskowych prokuratorów ścieżkę kariery. Studia prawnicze na UMCS (1990–95), trzy miesiące w Szkole Podchorążych Rezerwy (1996 r.), tyle samo w ramach praktyki w Żandarmerii Wojskowej, a potem – z dwoma wyjazdami do Afganistanu, w tym jednym zakończonym przedwcześnie – 20 lat pracy, aż do czasu „dobrej zmiany”, w Prokuraturze Garnizonowej w Lublinie (1996–2016).

Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Zajmował się raczej sprawami typu poniżanie żołnierzy z poboru przez przełożonego czy wykorzystywanie samochodów służbowych dowódców do celów prywatnych. Nigdy nie prowadził poważnych spraw, np. o szpiegostwo, bo tymi zajmowała się Naczelna Prokuratura Wojskowa lub prokuratura okręgowa.

Ci, którzy się zetknęli z nim w tamtym okresie, pamiętają, że „był raczej nieufny i zamknięty”, niechętnie mówił o sobie. Ta charakterologiczna cecha mogła wpływać na przebieg jego kariery, ale tylko do czasu „dobrej zmiany”. W kwietniu 2016 r. wiatr zmian wyniósł go do Warszawy, o prokuratorski szczebel wyżej, czyli do okręgu. Awansował na podpułkownika – kierownika jednego z działów i czterocyfrowe wynagrodzenie zamienił na pięciocyfrowe. Różnica musiała być znacząca, bo jak wynika z oświadczeń majątkowych Zarosy za lata 2015 i 2016, tylko w ciągu roku jego oszczędności wzrosły o 25 tys. zł (z 40 tys. do 65 tys. zł), kupił też nowy motocykl – hondę (bez kredytu).

Awans do stolicy

Prokurator z Lublina przychodził w dość szczególnym, żeby nie powiedzieć dramatycznym, momencie dla wielu jego kolegów z likwidowanej właśnie przez PiS odrębnej prokuratury wojskowej. Szczególnie dla tych, którzy byli twarzami śledztwa smoleńskiego, takich jak jej szef płk Artymiak czy rzecznicy stołecznych prokuratur wojskowych: płk Zbigniew Rzepa, ppłk Janusz Wójcik i mjr Marcin Maksjan, oraz dwóch prokuratorów, którzy po 10 kwietnia 2010 r. byli w Moskwie w ramach śledztwa po katastrofie. Na wszystkich spadły szykany bez precedensu.

W takiej atmosferze Jan Zarosa zabierał się do pracy w strukturach mundurowej prokuratury, kontrolowanej od wiosny 2016 r. przez ludzi Antoniego Macierewicza. Przyjeżdżając do Warszawy, w gmachu przy Nowowiejskiej zastał dawnego znajomego z Lublina, czyli ppłk. Grzegorza Borysa. Dziś to jego szef – kieruje wydziałem wojskowym stołecznej Prokuratury Okręgowej. Trudno stwierdzić, czy to on polecił Zarosę, czy zrobił to ktoś inny – najbliższa prawdy może być teza, że po tak głębokich czystkach, jakie dosięgły wojskową prokuraturę, do nowych struktur brano każdego, kto dawał gwarancję lojalności. Faktem jest, że – jak mówi jeden z prokuratorów – „wielu odmówiło funkcji, Borys nie” i swoje dostał.

Awansu do stolicy nie odmówił Zarosa, zdobywając mocną pozycję. Jako jeden z nielicznych nominatów Macierewicza nie stracił stanowiska na fali czystek, która objęła jego ludzi po odwołaniu go z funkcji szefa MON na początku tego roku. Chociaż słowo „czystka” w przypadku niektórych nie jest odpowiednie. Poprzednik Borysa na stanowisku szefa wydziału wojskowego płk Marcin Michaluk, który m.in. nadzorował śledztwo „szpiegowskie” i przesłuchanie Tuska, awansował do departamentu spraw wojskowych Prokuratury Krajowej. Jeszcze pięć lat temu miał stopień porucznika i był trzy szczeble niżej w hierarchii.

Ale dziś to Borys i Zarosa prowadzą najbardziej medialne śledztwa dotyczące styku wojskowych służb i polityki, a co ciekawe i przewrotne, w większości przypadków używając art. 231 kk, czyli przekroczenia uprawnień lub niedopełnienie obowiązków – choć sami dość specyficznie podchodzą do przestrzegania tego przepisu.

Borys jeszcze jako podwładny Michaluka podpisał się pod aktem oskarżenia przeciwko byłym szefom Służby Kontrwywiadu Wojskowego – gen. Piotrowi Pytlowi i płk. Krzysztofowi Duszy. Chodziło o słynne wejście do Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO w grudniu 2015 r. i rzekome nieprawidłowości w przechowywaniu przez nich tajnych dokumentów (o ile w pomieszczeniach objętych ścisłą ochroną można nieprawidłowo przechowywać dokumenty). Nawet jeśli tak było, to prokurator Borys powinien wiedzieć, że odpowiedzialność mogą ponieść także ci, którzy weszli do CEK, bo prawdopodobnie nie zrobili tego zgodnie z przepisami (nie zawiadomili wcześniej prokuratury, do przeszukania pomieszczeń nie wezwali ABW, nie zadbali również o obecność ich użytkowników). W tej kwestii jednak prokuratura szybko umorzyła śledztwo, choć nieskutecznie, bo sąd nakazał je kontynuować.

Jednak ważniejsze postępowania – z punktu widzenia Macierewicza i PiS – trafiły na biurko Jana Zarosy. To „szpiegowskie” sprawy byłych szefów SKW. Z nimi wiąże się słynne, niemal dziewięciogodzinne, przesłuchanie przez Zarosę byłego premiera Donalda Tuska w kwietniu 2017 r. Jak się dowiadujemy, Zarosa był gotów postawić Tuskowi zarzut niedopełnienia obowiązków z art. 231 kk, ale przesłuchanie nie przebiegło po jego myśli. Były premier nie poprosił o opinię ministra obrony narodowej, wydając zgodę na zawarcie umowy o współpracy SKW z rosyjską FSB, m.in. w związku z rozpatrywaną możliwością przerzucenia polskich wojsk z Afganistanu przez terytorium byłych republik ZSRR, w tym Rosji. Tyle tylko, że opinia szefa MON nie była dla premiera wiążąca. Mógł więc decyzję podjąć sam. Tusk doskonale o tym wiedział.

Głównym podejrzanym w sprawie „szpiegowskiej” jest gen. Janusz Nosek, szef SKW w latach 2008–13. To jemu Zarosa postawił właśnie zarzut szpiegostwa – i to na rzecz Rosji. Miałoby ono polegać na tym, że Nosek ujawnił Rosjanom nazwisko polskiego oficera, który po katastrofie smoleńskiej pojechał do Moskwy, by zabezpieczać polską delegację. Problem w tym, że nie było to żadne ujawnienie. Oficer wykonał polecenie nawiązania kontaktów z FSB, by notyfikować swoją obecność na terytorium Rosji. Poza tym jego nazwisko nie podlegało ochronie w rozumieniu tajemnicy państwowej – nie wykonywał zadań operacyjnych. Zarzuty w tej sprawie usłyszeli również gen. Pytel i płk Dusza.

Najpierw jednak, w listopadzie 2016 r., prokurator Zarosa rzekome przestępstwo Noska, Pytla i Duszy nazwał „kontaktami” z obcym wywiadem, by w grudniu 2017 r. zmienić na „udzielanie informacji obcemu wywiadowi” i współpracę. Dowody? Mimo upływu pół roku nic na ten temat nie wiadomo.

Doświadczeni prokuratorzy podkreślają, że aby można było oskarżyć kogokolwiek o popełnienie przestępstwa z art. 231, trzeba wskazać konkretne szkody, które powstały z powodu niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień. Z kolei w sprawach o szpiegostwo prokuratorzy z automatu wnioskują o areszty. Tymczasem żaden z oskarżanych o to oficerów nie jest nawet pod dozorem policji. – Nie słyszałem w swojej karierze o podobnym przypadku. To dowodzi, że to śledztwo jest po prostu od czapy – komentuje doświadczony prokurator. Podobnie uważa gen. Janusz Nosek: – Jestem jedynym w najnowszej historii Polski podejrzanym o udzielanie informacji obcemu wywiadowi, który nie dostał żadnych środków zapobiegawczych.

Więcej >>>

Szukając dowodów

Nasz rozmówca zbliżony do prokuratury zwraca uwagę na jeszcze jeden fakt – pierwsze zarzuty Zarosa postawił oficerom przed kluczowym przesłuchaniem Tuska. – To błąd w sztuce. Powinien najpierw przesłuchać go i ustalić, czy wydał oficerom SKW zgodę na te kontakty, a dopiero potem stawiać zarzuty. Pytanie, czy nie doszło do przekroczenia uprawnień przez prokuratora, jest bardzo zasadne – zaznacza nasz rozmówca.

Tym bardziej że bez większego trudu można znaleźć w internetowym wydaniu Dziennika Ustaw (nr 217 poz. 1384 z lutego 2008 r.) umowę między rządami RP i Federacji Rosyjskiej o wzajemnej ochronie informacji niejawnych, w której Donald Tusk zatwierdził zgodę na kontakty SKW z rosyjską FSB. Co ciekawe, umowa była prawdopodobnie negocjowana jeszcze za rządów PiS, a ratyfikował ją prezydent Lech Kaczyński. Jest też rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów (Dz.U. nr 257, poz. 1524 z 2011 r.), w którym jasno zapisano, że zgodę na takie kontakty może wydawać koordynator do spraw specsłużb, którym wówczas był Jacek Cichocki. To on bezpośrednio nadzorował i aprobował działania SKW, także te wymagające kontaktów z Rosjanami.

Jest wreszcie – nieujawniona, bo opatrzona klauzulą poufności – zgoda Tuska z grudnia 2011 r. na rozmowy z FSB dotyczące wspomnianej współpracy przy zabezpieczeniu polskiego kontyngentu w Afganistanie. W tej sprawie zresztą już toczyło się postępowanie z zawiadomienia ówczesnego posła PiS Tomasza Kaczmarka, które prokuratura – wtedy jeszcze niezależna – zakończyła w 2013 r., nie dopatrując się znamion przestępstwa. Obrońca gen. Pytla i płk. Duszy mec. Antoni Kania-Sieniawski stawiane byłym oficerom SKW zarzuty nazywa niedorzecznymi.

Szukając dowodów na rzekomą winę Tuska, Noska, Pytla i Duszy, Zarosa sam popadł w tarapaty. Tuż po postawieniu zarzutów oficerom SKW „ktoś” sfotografował i udostępnił TV Republice tajne postanowienia prokuratora. Doszło do kolejnego paradoksu w sprawie – choć minęło pół roku od rozszerzenia zarzutów, o przesłaniu aktu oskarżenia do sądu nie ma mowy. Za to rozpoczęło się kolejne śledztwo – o ujawnienie dokumentów ze śledztwa, które prowadzi prokuratura w Ostrołęce. Jak się dowiadujemy, Jan Zarosa został już w tej sprawie przesłuchany. Jest jedną z niewielu osób, która miała dostęp do tych materiałów.

– Nie wiem, czy on to robi z przekonania, czy kalkulacji, bo na przykład liczy na awans. To śledztwo według mnie jest do umorzenia, bo prawdopodobnie brak tu znamion czynu zabronionego i brak szkody. Ale takie śledztwo, w którym postawiono już arzuty, bardzo trudno umorzyć bez konsekwencji dla prokuratora. Bo jeśli już postawił zarzuty, to albo przekroczył uprawnienia, albo nie dopełnił obowiązków – twierdzi prawnik z przeszłością w prokuraturze wojskowej.

To niejedyne kontrowersje, które wywołuje praca prokuratora Jana Zarosy. Ppłk prowadzi też śledztwo w sprawie mobbingu i molestowania seksualnego kapral Żandarmerii Wojskowej. Prokuratura wszczęła je po zawiadomieniu jednego z oficerów żandarmerii. Sprawę, w której kobieta ma status pokrzywdzonej, szeroko opisywał Onet. Zarosa przesłuchiwał ją w listopadzie ubiegłego roku. – Zadzwoniłam wcześniej, żeby się dowiedzieć, jak długo będzie trwało przesłuchanie. Uprzedziłam, że jestem po operacji. Płk Zarosa zapewnił mnie, że wszystko zajmie półtorej, dwie godziny – opowiada kobieta. Trwało 11 godzin. – Nie wzięłam leków, nic do jedzenia ani picia. Gdy po kilku godzinach poprosiłam o zgodę na wyjście do toalety, usłyszałam „nie”. Prokurator zgodził się dopiero po trzeciej, usilnej prośbie.

Zdaniem dr Iwony Zielinko, adwokat byłej podoficer, która uczestniczyła w przesłuchaniu, w ogóle nie powinno do niego w takiej formie dojść. W sprawach dotyczących molestowania zgodnie z art. 185c Kodeksu postępowania karnego prokurator powinien się ograniczyć jedynie do przyjęcia od pokrzywdzonego najważniejszych faktów i dowodów. Właściwe przesłuchanie może przeprowadzić sąd. Mec. Zielinko złożyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa przekroczenia uprawnień przez ppłk. Zarosę, gdyż jej zdaniem prokurator prowadził przesłuchanie „w sposób niehumanitarny, stronniczy, co przybrało formę dręczenia i stanowiło wtórną traumatyzację (…)”.

Zawiadomienie trafiło do wydziału do spraw wojskowych Prokuratury Okręgowej w Poznaniu, która po trzech miesiącach odmówiła wszczęcia śledztwa.

Zdaniem Tomasza Siemoniaka, byłego ministra obrony, który był przesłuchiwany przez Zarosę w sprawie „szpiegowskiej”, z prowadzonych przez niego postępowań o podłożu politycznym nie uda się stworzyć niczego konkretnego procesowo, bo nie o to chodzi. Ważniejszy jest efekt medialny. – Do pewnych działań wybiera się ludzi, którzy mimo oczywistych faktów nie nabierają wątpliwości co do słuszności tezy założonej przez szefów. Jeśli jeszcze dołoży się do tego awans służbowy i finansowy, to mocodawcy mają gwarancję wierności – zauważa Siemoniak.

– Nie jesteście nadzwyczajna kasta, będziecie siedzieć – miał krzyczeć Zbigniew Ziobro do manifestujących przeciwko niemu. Na nagraniu widać, jak prokurator generalny pokrzykuje do zebranych.

Ziobro odwiedził Kielce, gdzie przedstawiał kandydatów na radnych miejskich. Czekali na niego przeciwnicy reformy wymiaru sprawiedliwości, którzy krzyczeli: „Konstytucja!”, „Wolne sądy!” i „Będziesz siedział!” – relacjonuje kielecka „Gazeta Wyborcza”. Zwolennicy odpowiadali skandując nazwisko prokuratora generalnego i wykrzykując do manifestujących: „Czarne owce!”.

Jak informują uczestnicy pikiety, gdy Ziobro wsiadał do limuzyny, doszło do incydentu. Minister sam zaczął krzyczeć do protestujących. Na nagraniu widać, że mija drzwi auta i – przesuwając policjantów – idzie w stronę zebranych, krzycząc i żywo gestykulując. Nie słychać jednak słów Ziobry.

„Przed odjazdem krzyknął do nas: Nie jesteście nadzwyczajna kasta, będziecie siedzieć” – napisała na Facebooku Małgorzata Marenin, kandydatka SLD do rady miasta oraz działaczka ruchów lewicowych i feministycznych.

Marenin powtórzyła to w rozmowie z serwisem Nasze Miasto, gdzie poinformowała również, że została uderzona w twarz przez jednego ze zwolenników Ziobry. Na miejsce została wezwana policja, a mężczyzna miał zostać spisany.

Ziobro zablokował konkluzję ws. praw podstawowych

Jak informowaliśmy wcześniej, Zbigniew Ziobro zdecydował o zawetowaniu konkluzji Rady Unii Europejskiej w sprawie stosowania Karty Praw Podstawowych UE. Oznacza to, że nie zostanie ona przyjęta, ponieważ wymaga to jednomyślności – poinformowało Ministerstwo Sprawiedliwości.

Polska miała domagać się wykreślenia proponowanych sformułowań dotyczących społeczności LGBT. Samo ministerstwo uzasadniając powody weta napisało w rozesłanym oświadczeniu, że w dokumencie zabrakło zapisu o prześladowaniach na tle religijnym, których ofiarami padają m.in. polscy katolicy.

>>>

Waldemar Mystkowski pisze o Morawieckim.

Ta władza przez 3 lata niczego konkretnego nie stworzyła, podpisuje się pod dziełami innych.

PiS chce opowiedzieć światu historię Polski. Tak zapowiedział Mateusz Morawiecki podczas wmurowania kamienia węgielnego pod budowę Muzeum Historii Polski. Oby nie było z tym kamieniem jak ze stępką pod prom w Szczecinie. Stępka zardzewiała, może ją ktoś już podkosił, złomiarze wywieźli na złom, zaś kamień węgielny zamieni się w proch, w piasek.

Morawiecki lubi wmurowywać, otwierać istniejące obiekty, lubi wstęgi przecinać. Ta władza przez 3 lata niczego konkretnego nie stworzyła, podpisuje się pod dziełami innych. Morawiecki też gra w narracji wymyślonej przez kogoś innego. Teraz przez wynajętych pijarowców, którzy podpowiadają mu, co ma robić. Wcześniej podpowiadali mu właściciele Santander.

Morawiecki jest od paciorków, które chce sprzedać światu i wyborcom. Blada Twarz liczy, że inni nie znają wartości historii Polski, więc jak w BZ WBK liczy na to, że „ludzie są tacy głupi, że to działa”.

Na taśmie z podsłuchu Morawiecki niechcący sypnął się z metodologią swojej kariery. Kolokwialnie nazywa się to kitem. Nie należy być zdziwionym, że wcześniej te paciorki sprzedawał, będąc doradcą Donalda Tuska, teraz jako premier używa paciorków hurtowo.

Oto co powiedział Morawiecki o historii Polski, gdy wmurowywał kamień węgielny: – „Będziemy potrafili w końcu zacząć opowiadać naszą wspaniałą historię o samych sobie. Polska jak żaden naród na świecie nie ma się czego wstydzić”. Nie wyjmuję tej retoryki z kontekstu. Morawiecki tak mówi, w literaturze nazywa się to grafomanią, podobnie w retoryce, grafomanią oralną, którą cytują media.

Otóż, panie Morawiecki, Polacy się wstydzą takich jak pan, jak pan prezes Kaczyński, którzy w przeszłości doprowadzali kraj do blamażu, do niszczenia naszego znaczenia, do upadłości, czyli utraty suwerenności. Dzisiaj mamy się też czego wstydzić. Jesteśmy wypychani z najnowocześniejszego projektu cywilizacyjnego – z Unii Europejskiej. Na świecie postrzega się nas jako niedojrzały naród.

Wstyd Polsce przynoszą tacy Kaczyńscy, Dudowie i Morawieccy, którzy mają tylko do zaoferowania paciorki – zarówno światu, jak i narodowi („ludzie są tacy głupi”). I to muzeum winno nazywać się: Muzeum Historii Paciorków, bo takie podobnie wstydliwe postaci, jak wymienieni politycy PiS, doprowadzili nas do wstydu, handlowali paciorkami. Niestety byli i są tacy, którzy na takie świecidełka dają się nabierać.

Morawiecki lubi oprócz tego „poezję” iście grafomańską. Według niego, owo muzeum ma opowiadać „taką prawdziwą historię, gdzie byliśmy trubadurami wolności Europy”. Wicie-rozumicie, towarzysze, rzekł specjalista od paciorków Morawiecki. Otóż trubadurem wolności był i jest Lech Wałęsa. A nie inny handlarz od paciorków Jarosław Kaczyński ani jego brat, trzeciorzędna postać „naszej wspaniałej historii”.

I taka trzeciorzędna postać – odpowiedzialna za katastrofę smoleńską – nagrodzona zostanie pomnikiem. W Radiu Plus poinformował o tym podsekretarz stanu z kancelarii Dudy Wojciech Kolarski. W rozmowie z Jackiem Prusinowskim w audycji „Sedno Sprawy” doszło do absurdalnego dialogu. – „11 listopada w programie nie ma odsłonięcia pomnika prezydenta Lecha Kaczyńskiego” – mówił urzędnik Dudy. Dziennikarz dopytywał: – „10 listopada?” I usłyszał odpowiedź: – „Taki jest plan, taką informację otrzymałem”.

Na Święto Niepodległości i 100-lecie odzyskania niepodległości pomnik brata prezesa będzie już stał. Takie są paciorki pamięci PiS, sprzedać kit, „bo ludzie są tacy głupi”.

2 komentarze do “Morawiecki, Gliński, Ziobro nadają się tylko do handlu paciorkami

  1. Hairwald Autor wpisu

    Reblogged this on Hairwald i skomentował(a):

    #100aferPIS na 💯-lecie: 100.NAGRODY MINISTRÓW PIS Jak wykazał @KrzysztofBrejza rząd PIS przyznał sobie 3.5 mln zł nagród w 2016-17r. Był to system drugich pensji. Jak mówiła Szydło – te pieniądze im się należały.

    Dla porównania, rząd PO/PSL przez 8 lat przyznał 38 tys. zł nagród

    Odpowiedz

Dodaj komentarz