Wielka Olga Tokarczuk nie dorasta krasnalowi Kaczyńskiemu

Gdy przeanalizujemy listę polskich laureatów nagrody Nobla, od razu zrozumiemy, że przyznają ją tylko po to, by pognębić Polskę i jej dumny naród.

PiS powinien stworzyć jakąś alternatywną Nagrodę Nobla, bo ta szwedzka stanowczo jest niesprawiedliwa, ba – złośliwa i lewacka! Chodzi w niej przede wszystkim o to, by prawdziwym Polakom dokuczyć.

I Sienkiewicz ją dostał, a przecież okazało się, że nie był on rodakiem pierwszego sortu, tylko litewskim tatarem, który katolicyzmu bynajmniej nie wyssał z mlekiem matki, jak to prawdziwy Polak robi.

I Miłosz, partyjniak, a do tego zdrajca, uciekinier, którego twórczość mało który prawdziwy patriota wychowany na pięknych narracjach o legionach i „żołnierzach wyklętych” zrozumie, nie wspominając o ministrze kultury, którego w ogólności czytanie męczy (notabene tenże Miłosz, wiele lat temu antycypował zagrożenia, jakie płyną dla świata z powodu złego stanu zdrowia kilku pisowskich ministrów, pisząc: „Zaiste wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”).

I Wałęsa, którego złośliwie pomylono z innym Lechem – rzeczywistym organizatorem strajku w Stoczni Gdańskiej, twórcą 21 postulatów oraz plakatu „Solidarności”, a potem słynnym pogromcą komunistów i złodziei.

I ta Szymborska Wisława (co to w ogóle za imię?), która wiersze jakieś krótkie pisała, zupełnie niepatriotyczne (może prócz tego o kocie), w przeciwieństwie do takiego Rymkiewicza czy Wolskiego, którzy naprawdę wielkimi poetami są.

No i teraz Tokarczuk, uosobienie wszelkiego zła: ideologii LGBT, feminizmu (jest laureatką nagrody Kongresu Kobiet!), ateizmu, ba – pogaństwa! (dziecku ognisko rozpaliła, włosy obcinała, prezenty dawała, zamiast je księdzu powierzyć, jak powierzane są wszystkie polskie dzieci, i do komunii świętej posłać), ekologizmu, kosmopolityzmu, lewactwa, genderyzmu, pacyfizmu, konstytucjonalizmu. Jednym słowem: demokratka i Europejka, reprezentantka pełnej antypolskości.

Spośród jej krytyków mało kto ją czyta, ale wszyscy wiedzą, że nie warto, bo nagrodę dostała za postawę, a nie twórczość. Gdyby za twórczość dawali, kolejka polskich pretendentów byłaby ogromna, od Pietrzaka Jana zaczynając. Bo pisarz to wielki, a i format człowieka niemały.

Olga najbardziej chyba obraziła prawdziwych Polaków wypowiedzią, którą skądinąd uważam za bardzo ważną. Pisała, że kiedyś „trzeba będzie stanąć twarzą w twarz z własną historią, nie ukrywając tych wszystkich strasznych rzeczy”, które my, Polacy (jak zresztą większość narodów), mamy na sumieniu, a które (już jak mniejszość narodów) ciągle skrywamy, wypieramy, odrzucamy, a przede wszystkim przykrywany mnóstwem landrynkowych opowieści o naszej bohaterskiej unikatowości i martyrologii.

Nie wiem, kiedy, za czasu czyich rządów uda nam się stanąć twarzą w twarz z własną odlandrynkowaną historią, ale na razie warto czytać Tokarczuk – autorkę wrażliwą, mądrą, polifoniczną, lokalną i uniwersalną zarazem. Bo to w jej literaturze można poczuć się jak w innej Polsce.

W projekcie budżetu państwa na przyszły rok nie uwzględniono dwóch ważnych wydatków na 14-15 mld zł. Te pieniądze jak zwykle trzeba będzie pożyczyć.

PiS zmienił sposób postrzegania polityki przez sporą część wyborców. Jest to jedna z pierwszych partii, która wzięła władzę i w sporej mierze zrobiła to, co zapowiadała. Nie był tu ważny długofalowy interes państwa, nieważna były służba zdrowia czy edukacja, ważne było tu i teraz – my dajemy gotówkę, a wy głosujecie.

Tego wcześniej nie było, politycy składali obietnice, udając, że w nie wierzą, wyborcy ich słuchali, również udając, że w nie wierzą. A później rząd robił swoje.

Taka taktyka ułatwiła partii Jarosława Kaczyńskiego zwycięstwo, taka taktyka jednak sprawia, że wyborcy bardzo mocno będą oczekiwać, że to, co zapowiedziano, zostanie spełnione.

Gdy słucha się polityków opozycji, ale też części publicystów, można mieć wrażenie, że budżet jest tak napięty, że za chwilę się zawali, że tylko krótkie minuty dzielą nasz kraj od bankructwa, że PiS prowadzi nas tam w tempie sprinterskim.

To mit. Procesy gospodarcze trwają długo, nawet Edwardowi Gierkowi całkowite wykolejenie socjalistycznej gospodarki zabrało długie lata. A PiS na dodatek drenuje wszelkie rezerwy finansowe, jakimi dysponuje nasza gospodarka.

Będzie nowelizacja budżetu

Jeszcze pod koniec sierpnia premier Mateusz Morawiecki z dumą prezentował pierwszy od 1989 roku budżet bez deficytu. Słowo „historia” i „historyczny” odmieniane były na konferencji przez wszystkie przypadki. Morawiecki przedstawiał to jako gigantyczny sukces PiS, jako absolutny ewenement.

– Budżet państwa polskiego nie jest już bankomatem dla przestępców podatkowych – mówił premier.

Przeciętny wyborca miał odnieść wrażenie, że to efekt mądrego gospodarza stojącego na straży kasy państwa, który potrafi pieniądze zebrać, ale też umiejętnie je rozdaje, troszcząc się o los maluczkich.

Oczywiście to blaga, na tle Unii nie jest to żaden większy sukces, a ekipa PiS nie wykazała się niczym szczególnym. W 2017 roku 13 krajów UE miało nadwyżkę budżetową, a w ubiegłym roku już 14. Wśród nich Czechy, Grecja, Bułgaria, Litwa czy Chorwacja i oczywiście Niemcy (58 mld euro na plusie).

Inna sprawa, że Morawiecki, występując pod koniec sierpnia, już wiedział, że to, co zapowiada, jest nierealne.

I że budżet czeka nowelizacja, a pierwszego w historii budżetu bez deficytu nie będzie.

Że to manipulacja? Dezinformacja? PiS wychodzi z założenia, że i tak tydzień później nikt nie będzie o tym pamiętał, liczy się zaś to, co ludzie dostaną do ręki.

W budżecie na przyszły rok nie ma dwóch ważnych rzeczy:

1. Nie zapisano tam ok. 10 mld zł niezbędnych na wypłatę 13. emerytury w marcu przyszłego roku. Każdy z 9,8 mln emerytów i rencistów czy osób na świadczeniach przedemerytalnych ma otrzymać dodatkowe 1200 zł brutto. Tymczasem w kolejnym roku – 2021 – ma już być wypłacana nie tylko 13., ale też 14. emerytura. A to oznacza wydatek ok. 20 mld zł.

2. Nie ma w nim również obiecanych pod koniec września zmian w daninach dla małych firm („piątka Morawieckiego” dla firm). To 4-5 mld zł rocznie.

I tak np. firmy, które mają przychód do ponad 10 tys. zł i jednocześnie dochód do 6 tys. zł miesięcznie, będą płacić średnio o 500 zł mniejsze składki ZUS (koszt 1,5-2 mld zł). Do 2 mln euro ma też wzrosnąć limit obrotów uprawniających do ryczałtu ewidencjonowanego (koszt to miliard złotych).

Zresztą ekonomiści zwracali uwagę na to, że bez pakietu dla małych firm i bez 13. emerytury budżet i tak miałby w przyszłym roku kilka miliardów złotych deficytu.

W sumie daje to 20 mld zł na minusie. Te pieniądze jak zwykle trzeba będzie pożyczyć.

Zapłacą firmy

PiS prowadzi swoją drogą ciekawy sposób rozumowania, coraz bardziej dociska firmy i jednocześnie liczy na to, że dostanie od nich coraz więcej.

Wpływy z podatku VAT mają sięgnąć w przyszłym roku ponad 200 mld zł. Rząd PiS zakłada, że firmy również w przyszłym roku będą zarabiały duże pieniądze. Dochody z CIT mają wynieść 41,9 mld zł, w tym roku będzie to 36-37 mld zł.

Od przyszłego roku rośnie płaca minimalna do 2,6 tys. zł brutto. To bije w firmy bazujące na taniej sile roboczej.

Z drugiej – to już pewne – zniesienie limitu składek ZUS, co bije w firmy innowacyjne, które będą musiały płacić dużo większe składki na ZUS za każdego menedżera, informatyka, specjalistę zarabiającego ponad 8 tys. zł netto.

Dziś składki emerytalne płaci się do momentu, aż ktoś osiągnie limit 142 950 zł (to 30-krotność średniej pensji).

Teraz PiS ten limit chce znieść i każdy będzie płacił składki przez cały rok. Oczywiście pieniądze ekstra zostaną wydane od razu, a składki tylko wirtualnie będą dopisane do naszych kont emerytalnych jako przyszłe zobowiązanie. Ministerstwo Finansów wyliczyło, że trik ze zniesieniem limitu da budżetowi dodatkowo 5,1 mld zł rocznie.

To nie koniec.

Resort finansów zapisał w swoich planach „ograniczenie unikania płacenia składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (da to budżetowi dodatkowe 2,54 mld zł) czy działania ZUS uszczelniające system składek (kolejne 1,7 mld zł)”.

Co to dokładnie oznacza? Otóż rząd zamierza w pełni oskładkować umowy-zlecenia. Dziś składki przy takich umowach trzeba płacić przynajmniej do wysokości pensji minimalnej. Jeśli więc ktoś ma np. dwie umowy – jedną w wysokości pensji minimalnej (2250 zł brutto, od nowego roku – 2600 zł brutto), a drugą na np. 3 tys. zł – to płaci składki tylko od tej pierwszej. Po zmianach trzeba będzie płacić składki od każdej umowy niezależnie od jej wysokości. W rządzie rozważają też oskładkowanie umów o dzieło i pracy studentów.

Na to nakłada się jeszcze jeden element. Rosną obowiązki administracyjne, rośnie papierologia, a przede wszystkim rośnie niepewność.

W rankingu najbardziej konkurencyjnych systemów podatkowych International Tax Competitiveness Index 2019 Polska zajęła kilka dni temu 35. miejsce na 36 krajów. To spadek o trzy pozycje.

Z CIT i PIT jest nieźle, ale fatalnie wypada podatek VAT. – Polska ma najgorszy wynik – pisze Tax Foundation. Firmy na obsługę podatków tzw. konsumpcyjnych muszą poświęcać aż 172 godziny w ciągu roku. Dla porównania w Szwajcarii jest to osiem godzin. Średnia dla krajów OECD to zaś 54,1 godziny.

Na co może liczyć PiS

Owszem, z tygodnia na tydzień pogarszają się prognozy dla naszej gospodarki. Rząd zakłada w 2020 r. wzrost PKB na poziomie 3,7 proc.

Owszem ekonomiści mBanku obniżyli prognozę wzrostu PKB Polski w 2020 r. do 3,2 proc. Tłumacząc język ekonomiczny na nasze: im wolniejszy wzrost, tym mniej pieniędzy do kasy państwa.

Ale przez najbliższe dwa lata kasa państwa zwiąże koniec z końcem, w czym mocno pomogą różnego rodzaju fiskalne sztuczki.

Wzrost płacy minimalnej, owszem, przyłoży się firmom, ale dosypie też pieniądze ekstra do budżetu.

Partia Jarosława Kaczyńskiego może też liczyć na jednorazowe fiskalne strzały przypominające wstrzyknięcie sterydów w dochody państwa.

Najważniejszy zastrzyk to OFE. Oszczędności w otwartych funduszach emerytalnych ma dziś 15,8 mln Polaków, którzy łącznie odłożyli 162 mld zł. Na każdego średnio przypada więc ok. 10 tys. zł.

Premier Mateusz Morawiecki już kilka miesięcy temu ogłosił, że OFE zlikwiduje.

Po zmianach każdy będzie miał wybór, czy przekazać je na nowe prywatne indywidualne konta emerytalne (IKE). Ale wówczas rząd potrąci sobie 15 proc. Druga możliwość – w 100 proc. wpłacić do ZUS.

PiS już przygotował projekt ustawy, w którym napisał, że liczy, iż 80 proc. Polaków wybierze IKE, dzięki czemu rząd zyska w ciągu dwóch lat 19,5 mld na opłacie (pierwsza rata w 2020 r., druga – w 2021).

Tyle że wiele wskazuje na to, iż IKE wybierze dużo więcej niż 80 proc. osób. To oznacza dodatkowy miliard złotych do budżetu w 2020 r. i jeszcze jeden w 2021 r. Do tego dochodzi sprzedaż uprawnień CO2 (ok. 4,6 mld zł w przyszłym roku) oraz sprzedaż częstotliwości komórkowych 5G (3,5-4,5 mld zł).

Przypomina to przejadanie zapasów ze spiżarni zebranych na złe czasy.

Co będzie za dwa lata? O tym żaden polityk nie myśli. Zresztą większość wyborców również nie.

Kmicic z chesterfieldem

– Na pewno nie był to imponujący wynik – mówiła w TVN24 Małgorzata Kidawa-Błońska o liczbie głosów zebranych przez Grzegorza Schetynę. Polityk PO zapewniała przy tym, że lider jej partii zrobił wiele dobrego w trakcie kampanii. Nie chciała za to powiedzieć, czy będzie kandydować na fotel szefa PO.

Szef Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna dostał co prawda mandat w okręgu nr 3 (Wrocław), ale jego wynik jako „jedynki” list Koalicji Obywatelskiej pozostawia wiele do życzenia. Mirosława Stachowiak-Różecka (kandydatka PiS w wyborach na prezydenta Wrocławia z 2018 roku) zdobyła ponad 91 tys. głosów, a Schetyna niecałe 67 tys.

„Kropce nad i” w TVN24 o ten wynik lidera PO pytana była Małgorzata Kidawa-Błońska, kandydatka KO na premiera w tegorocznych wyborach. – Na pewno nie był to imponujący wynik – oceniła polityk Platformy Obywatelskiej. Sama Kidawa-Błońska ma powody do zadowolenia, bo w Warszawie zgarnęła ponad 416 tys. głosów, stając się „lokomotywą” listy KO w stolicy.

View original post 844 słowa więcej

 

Dodaj komentarz