Dudzie się odmawia, to produkt prezydentopodobny

>>>

W grudniu 2002 r. zakończyły się negocjacje w sprawie warunków naszego członkostwa w UE. W czerwcu 2003 r. Polacy w referendum powiedzieli Unii „tak”. 1 maja 2004 r. Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Ale jeszcze w listopadzie 2002 r., gdy negocjacje z Unią były na ostatniej prostej, członkostwo Polski w UE nie było takie oczywiste. Jarosław Kaczyński zaczął wątpić w sens naszej akcesji.

Były prezydent Lech Wałęsa poinformował, że został zaproszony do udziału w obchodach 100-lecia odzyskania niepodległości, ale odmówił.

Radio ZET poinformowało w tym tygodniu, że na oficjalne obchody stulecia niepodległości nie zostali zaproszeni ani Aleksander Kwaśniewski, ani Bronisław Komorowski.

Tego samego dnia doniesienia te skomentował prezydencki minister Wojciech Kolarski. Powiedział, że zaproszenia nie zostały jeszcze wysłane, ale trafią do obu prezydentów. 

– Prezydent Andrzej Duda co roku zaprasza wszystkich byłych prezydentów i premierów Polski. Zaproszenia wysyłane są zwykle na dwa, trzy tygodnie przed świętem. Zapewniam, że w tym roku jest tak samo – przekazał.

– Ufam, że w tym roku te zaproszenia zostaną przyjęte – dodał.

Jak się okazało, w obchodach nie weźmie udziału Lech Wałęsa. „Ja otrzymałem, ale odmawiam” – poinformował były prezydent.

O zbliżających się obchodach 100-lecia odzyskania niepodległości mówił w rozmowie z „Plusem Minusem” prezydent Andrzej Duda.

– Jeśli opozycja uważa, że nie może być razem z innymi choćby przy części uroczystości 11 listopada, to jest mi ogromnie przykro – powiedział prezydent.

– To święto samo w sobie jest tak ważne, symboliczne i wyjątkowe, że powinniśmy wspólnie je obchodzić. Przecież we wspólnym świętowaniu nie chodzi o to, żeby nagle pan prezes Jarosław Kaczyński miał poglądy jak pan przewodniczący Grzegorz Schetyna, a Schetyna jak ja. To jest niemożliwe – ocenił.

Były prezydent Bronisław Komorowski uważa, że zaproszenie PiS-u do wspólnego świętowania 100-lecia odzyskania niepodległości jest nieszczere.

O wspólne świętowanie 11 listopada zaapelował m.in. prezydent Andrzej Duda. Do udziału w oficjalnych obchodach zaproszono byłych prezydentów. Lech Wałęsa już poinformował, że z zaproszenia nie skorzysta.

O wspólnym uczestnictwie w obchodach mówił w TVN24 Bronisław Komorowski. – Chciałbym bardzo, żebyśmy doczekali w Polsce takiego momentu, kiedy będzie możliwe obchodzenie święta niepodległości w jak najszerszym składzie – mówił były prezydent.

– Nie można obrażać wszystkich, a potem ich zapraszać na wspólne świętowanie – dodał. Komorowski powiedział, że nadal pamięta oskarżenia o zdradę i słowa „zdradzieckie mordy”.

– Nie muszę niczego grać, niczego udawać, tworzyć fałszywych sytuacji, udawać, że się z kimś dobrze czuję, jeśli wiem, że jest między nami bariera nie do pokonania – ocenił.

– Jak mogę świętować z prezydentem, premierem, z ludźmi z tamtego układu, kiedy wiem, że oni naruszyli drugi, niesłychanie ważny filar naszej niepodległości jakim jest mocne członkostwo w Unii Europejskiej – dodał.

Zarówno przedsiębiorcy, jak i pracownicy, trwają w niepewności w związku

z 12 listopada. W piątek Senat przyjął projekt ustawy, czyniącej ten dzień wolnym od pracy. Teraz wróci do Sejmu, który będzie obradował dopiero 7 listopada. Po tym dokument musi podpisać jeszcze prezydent Andrzej Duda. I jeśli nie zrobi tego natychmiast, wolnego nie będzie.

Zaledwie dwa tygodnie dzielą nas od 100-lecia niepodległości, a projekt ustawy, według którego 12 listopada byłby dniem wolnym nadal nie przeszedł procesu legislacyjnego. W piątek co prawda Senat przyjął Ustawę o Święcie Narodowym z okazji 100. Rocznicy Odzyskania Niepodległości, ale nałożone zostały poprawki – m.in. przepis ograniczający handel tego dnia (analogicznie do „niehandlowych” niedziel).

12 listopada wolnym dniem. Senatorowie „pod ścianą”

Jak podawało jeszcze przed głosowaniem w Senacie RMF FM, sami senatorowie z PiS mieli zastrzeżenia co do sposobu procedowania tego projektu. Niektórzy z nich przyznali dziennikarzom, że „zostali podstawieni pod ścianą”. Mówiło się nawet o tym, że z powodu braku czasu ustawa przejdzie bez poprawek.

Tak się jednak nie stało, poprawki są, a więc projekt wraca teraz do Sejmu. I tu się robi ciekawie, bo izba niższa najbliższe posiedzenie ma 7 listopada, a więc, jak zauważa dziennikarz w materiale „Faktów”, na biurko prezydenta dokument może trafić 8 listopada.

Podpis prezydenta 8 listopada

Na złożenie podpisu pod ustawą prezydent Andrzej Duda ma 21 dni, a więc gdyby chciał wykorzystać przysługujący mu czas, prawo o wolnym 12 listopada weszłoby w życie pod koniec miesiąca. Nawet marszałek Senatu Stanisław Karczewski powiedział w rozmowie z dziennikarzami, że nie wie „czy prezydent podejmie decyzję w czasie do 11 listopada”. Niemniej jednak, wprowadzanie nowego prawa „za pięć dwunasta” sprawia wrażenie, jakby posłowie PiS o tym, że Andrzej Duda podpisze tę ustawę wiedzieli już na etapie wniesienia projektu.

Na ostatnią chwilę

Dla wszystkich pracowników i przedsiębiorców oznacza to przede wszystkim niepewność – czy aby ten 12 listopada będzie na pewno dniem wolnym. Niepewność będzie niemal do końca – o tym, czy do pracy pójdziemy, czy zrobimy zakupy i czy badanie u lekarza się odbędzie, dowiemy się zapewne jakieś 4 dni przed zapowiadanym dniem wolnym.

Co więcej, ustawa o ograniczeniu handlu wymienia konkretne dni, w które obowiązuje wolne. Wśród nich nie ma 12 listopada. Należałoby więc zmienić zapisy ustawy, ale ten „szczegół” umknął legislatorom.

Pomysł „uszczęśliwienia” obywateli spotyka się głównie z krytycznym odbiorem. Do sprawy odniósł się również w swoim wpisie na facebooku Roman Giertych. „Robienie dnia wolnego w ten sposób, że się go wymyśla dwa tygodnie wcześniej, a następnie prowadzi procedurę, która się zakończy lub nie na kilka dni przed tym dniem, to świadectwo tego, że ludzie z PiS nie żyją w realnym świecie” – czytamy m.in. we wpisie.

>>>

Andrzej Karmiński na koduj24.pl pisze o tym, do jakiej manipulacji posuwają się politycy PiS.

Prawda nie musi już wynikać z faktów, bo to fakty muszą się podporządkować rzeczywistości wykreowanej przez władzę.

Główni aktorzy sceny politycznej odtrąbili sukces, choć trafniej byłoby ocenić, że jedni wygrali z kretesem, a drudzy ponieśli sromotne zwycięstwo.  Radują się niemal wszyscy uczestnicy wyborczych zmagań i już wybiegają myślami w przyszłość, prognozując sobie kolejne sukcesy w następnych wyborach. Niesiony falą powszechnej szczęśliwości też bym się cieszył, gdyby nie myśl przewrotna: a co będzie, jeśli opozycja wygra maraton wyborczy? Bo mniej więcej wiadomo, co się stanie z Polską, jeśli PiS zwycięży. Ale jeśli PiS przegra, to czy pozwoli się pokonać?

Tylko naiwni i prostoduszni wierzą, że wszechmocnie dzisiaj rządzący z godnością przyjmą porażkę, pogratulują zwycięzcom i grzecznie wycofają tysiące swoich ludzi z lukratywnych stanowisk. Tak mogą prognozować tylko ci, którzy uwierzyli w zapewnienie prezesa, że rząd podporządkuje się decyzji unijnego trybunału i zapewniają, że rząd cofnie całą „reformę” sądownictwa. Ale nie po to wymyślili nową Izbę Sądu Najwyższego kontrolującą prawidłowość wyborów, by zaakceptować ich wynik w przypadku klęski. Trzeba też sporej dawki optymizmu, by gwarantować, że PiS wspólnie ze swoją związkową przybudówką, nie zechce wyprowadzić ludzi na ulicę pod hasłem sfałszowanych wyborów. Ilu Polaków da się poprowadzić?

Czytam wyniki wyborów samorządowych i myślę o tej ogromnej rzeszy ludzi, dzięki którym możliwe było dotąd demolowanie struktur demokratycznych, zawłaszczanie kraju, międzynarodowe awanturnictwo polityczne, odpychanie przyjaciół Polski i wspieranie nieprzyjaciół. Nie chodzi mi o odwiecznych koniunkturalistów, cyników owijających się polską flagą, pazernych kaznodziejów występujących w imieniu Boga, samozwańczych strażników Honoru i Ojczyzny. Pal sześć politycznych chuliganów i zwykłych przestępców, którzy świadomie uczestniczą w demolce państwa, bo widzą w niej swoją szansę, swój interes, swoją korzyść, nawet krótkotrwałą, a potem choćby potop. Nie myślę o animatorach „dobrej zmiany”, o manipulatorach i zwyczajnych oszustach, którzy powiedzą i zrobią wszystko co każą, dla kasy i zaszczytów. Myślę o tych, którzy nie potrafią albo nie lubią rozumować samodzielnie, którzy ulegli lub polegli w propagandowym zgiełku, pozwolili się oszołomić, dali się nabrać na wyborcze manipulacje i kłamstwa. Niestety jest ich dużo za dużo. A w każdym razie zbyt mało, by postawić tamę dyktatorskim zapędom Kaczyńskiego.

Tym, którzy pozostali przyzwoici i którzy protest przeciw niszczeniu demokracji traktują jak patriotyczną powinność, zwolna puszczają nerwy.  W publicznym obiegu roi się od pytań o stan umysłów naszego społeczeństwa. Co się stało z Polakami? Skąd trwałe poparcie dla politycznych troglodytów i przyzwolenie na rządy marginalnego do niedawna plemienia cynicznych prymitywów, osobników pazernych i wbrew pozorom absolutnie bezideowych? Czemu dotychczas zaradni, myślący i solidarni stali się nagle bezmyślnie obojętni? Internet aż kipi od autoinwektyw, jakby nie obowiązywało już prawo chroniące Polaków przed pomówieniami. Czytam: Polacy to naród idiotów. Sprzedaliśmy się za 500 plus – plus obiecanki cacanki. Sami na siebie ukręciliśmy pisowski bat. Dajcie Polakom rządzić, to sami się wykończą. Kiedy opada nas szarańcza, wtedy sami zamieniamy się w szarańczę… itp., itd. To opinie desperackie i często nieprawdziwe. Prawdą jest natomiast, że ostatnimi czasy w naszym społeczeństwie wystąpił niepokojący deficyt wyobraźni i wielu Polaków okazało się nieodrodnymi dziećmi Nadziei. Tej matki, która niegdyś kazała głosować na niejakiego Tymińskiego, wcześniej nieznanego hochsztaplera, emigranta z czarną teczką pełną rzekomych kwitów kompromitujących bohaterów zwycięskiej wojny z komuną. Ta sama Nadzieja powiodła Polaków pod prysznic, gdzie zamiast ciepłej wody chlusnął wrzątek.  A potem „matka głupich” wpadła w szpony inżynierów dusz, zwerbowanych na rynku medialnym przez zwycięską partię.  Nadzieja na usługach rządzących zmieniła nasze naiwne dzieciństwo w koszmarne bachorstwo.  Polacy stali się obiektem Wielkiej Manipulacji, której od wieków doświadczają narody zniewolone i podbite. Jej scenariusz jest powszechnie znany i sprawdzony przez wielu dyktatorów:

ETAP 1 – ogłosić, że do politycznych przeciwników nie wolno mieć zaufania. Zalać medialny rynek potokiem cuchnących pomówień, przytłoczyć odbiorców aferami kręconymi z drobiazgów lub wprost z kapelusza, zarzucić przeciwnikom dokładnie to, co u Polaków budzi szczególną niechęć: zdradę rodzimych interesów, rozkradanie kraju lub wyprzedaż majątku narodowego (do wyboru), służalczość, koniunkturalizm, nepotyzm i inne -izmy. W kampanię opluskwiania tych, którzy myślą inaczej, zaangażować też można Wehrmacht, komunistów, esbeków, ruskich, homoseksualistów, genderowców, hitlerowców, lewaków i Żydów.  A wszystko po to, by jak najszerzej rozniosło się po kraju, że IM nie wolno ufać. Nie trzeba nawet dodawać, że NAM zaufać można. Bo skoro my się tym oburzamy, to znaczy, żeśmy tak przyzwoici, że aż strach…

ETAP 2 – wzbudzić podejrzenia, że to, co ludzie widzą, to złudzenie, że Polska którą znamy to fata morgana. Że fasada rozkwitającej ojczyzny skrywa pod spodem brud, rdzę, syf, malarię i kornika drukarza. I od razu trzeba wskazać winnych. Za Polskę w ruinie odpowiada więc tamta władza, to ugrupowanie, ten układ, ta nadzwyczajna kasta, grupa kolesi oraz pogrobowcy esbeków.

ETAP 3 – teraz już można objawić swój Wielki Projekt jako jedyną skuteczną metodę uratowania znękanej ojczyzny: wywalić tamtych, rozpieprzyć ich układziki i struktury, unieważnić niesłuszne prawa, a na ruinach złego systemu zbudować nowe, uczciwe i legalne państwo. A dla uniknięcia podejrzeń, że celem projektu jest dobro grupy trzymającej władzę, zapewnienie jej bezkarności i zdobycie nieograniczonego dostępu do budżetowej kasy, wystarczy sypnąć ludowi groszem sugerując, że to są dokładnie te pieniądze, które dotąd kradli poprzednicy, a teraz idą w dobre ręce całego narodu.

Nie ubywa wyznawców „dobrej zmiany”, którzy pozwolili się uwieść i uwierzyli w wielką cywilizacyjną misję Prezesa Tysiąclecia. Tak jak kiedyś wielu Polaków wierzyło w sprawiedliwy ustrój komunistyczny, tak i dziś wielu dało się nabrać na fantasmagorię troskliwego państwa opiekuńczego i mocarnego kraju, któremu kłaniają się sąsiedzi, na wizję bogatej Rzeczpospolitej zarządzanej przez dobrego gospodarza – Naczelnego Patriotę. Nie zawsze jest to miłość ślepa i bezkrytyczna, więc w każdym projekcie Wielkiej Manipulacji znaleźć można zestaw sprawdzonych argumentów, przygotowanych na wypadek, gdyby odbiorca dostrzegł kłamstwa czy oznaki bezprawia: – Niestety to, co musimy zrobić dla waszego i Ojczyzny dobra, jest rewolucją, której nigdy nie da się przeprowadzić w pełni uczciwie ani całkiem lege artis – mrugają porozumiewawczo rządzący do swoich wyborców.  – Żeby zbudować w pełni uczciwe i sprawiedliwe państwo prawa, którego domaga się 85% rodaków, musimy trochę nagiąć dzisiejsze niedoskonałe przepisy i trochę inaczej zinterpretować wadliwą konstytucję …

Wielka Manipulacja zwana „dobrą zmianą” przyznaje swoim autorom licencję na kłamstwa.   W miarę postępów procesu zawłaszczania państwa manipulatorzy nabierają wprawy i w końcu łżą jak mój pies, który nażarty po czubek nosa trwa przy pustej misce dając do zrozumienia, że od dawna nic nie jadł, a przecież zasługuje na drugi obiad z deserem. Kłamstwo przestaje być kłamstwem, a staje się narzędziem nawiązania kontaktów, rozwiązywania konfliktów, naturalną metodą sprawowania i utrzymania władzy.  Dobro partii jest dobrem narodu, a nepotyzm – usprawiedliwioną formą doboru kadr, gwarantującą prawidłowy przebieg dobrej zmiany. Wielu ludzi z prowincjonalnym stażem kierowniczym, o nikłej wiedzy i zaściankowych poglądach, którzy otrzymali ważne stanowiska w gospodarce i administracji, naprawdę wierzy, że są lepsi od doświadczonych fachowców z poprzedniego rozdania.

Wielką Manipulację wieńczy moment, gdy w wyborcach rodzi się przekonanie, że prawda nie musi już wynikać z faktów, bo to fakty muszą się podporządkować rzeczywistości wykreowanej przez władzę. I już nie trzeba naginać prawa, bo prawo samo ma się giąć – i to w lansadach – przed rządzącymi. W imię przyszłej Wielkiej Polski wolno już wszystko.  Demokrację definiuje partia rządząca. Mniej więcej tak: Wyście nas wybrali, więc teraz Polska jest nasza. Nasze są wasze podatki i wydamy je na co chcemy. Nasza jest opłata TV, wiec mamy prawo nadawać to, co uważamy za korzystne dla nas. Bo wszystko co korzystne dla nas jest automatycznie korzystne i dla was. Tak jak wszystko, co wasze, jest nasze. Państwo to my, PiS, więc sprzeciw wobec posunięć PiS jest działalnością antypaństwową i musi być karana. Tego chciał Naród, a my jesteśmy emanacją narodu. Dlaczego ta upiorna definicja demokracji wciąż podoba się tak wielu Polakom? Nie mam pojęcia. Ale wiem, że pobudkę dla nich trąbić trzeba znacznie głośniej niż dotąd. Bo o przyszłość warto się martwić jak najwcześniej.

>>>

Fragment felietonu Waldemara Mystkowskiego.

Oddajcie demokrację Polakom – tak można interpretować słowa prezesa unijnego Trybunału Sprawiedliwości.

(…)

Po wyborach samorządowych jeszcze PiS nie ogłosiło, że suweren (czyli my, Polacy) daje mu prawo do reformowania sądownictwa, ale już ustami szefa kampanii wyborczej Tomasza Poręby stwierdziło: – „Wyniki wyborów samorządowych to gigantyczny sukces PiS”.

Ta gigantomachia PiS jest zniewalająca. W procentach PiS do Koalicji Obywatelskiej ma się jak 34 do 27, jeżeli do 27 dodamy wynik PSL, SLD bądź lokalnych komitetów to wynik ten rzeczywiście będzie się przedstawiał jak w Warszawie zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego nad Patrykiem Jakim – 56 do 28.

Gdzie tu zatem gigantyczne zwycięstwo? A piszę o tej pisowskiej gigantomachii w kontekście autora wniosku do pisowskiego Trybunału Konstytucyjnego ministra sprawiedliwości Ziobry, który walczy z Morawieckim o schedę po Jarosławie Kaczyńskim. Zakładnikiem w tej walce o przywództwo na prawicy jest „być albo nie być” Polski w UE.

Ziobro okazuje się być za kulisami lepszy od Morawieckiego, bowiem w kluczowych sejmikach wojewódzkich dla PiS ma swoich radnych, którzy zadecydują, czy w nich będzie rządzić prawicowa większość. Ziobro szachuje Morawieckiego, który miał się pozbyć ministra sprawiedliwości. Ta walka odbywa się kosztem przyszłości Polski, stąd takie kategoryczne ostrzeżenie prezesa TSUE.

Więcej >>>

Kornel Filipowicz, wiersz z tomu „Powiedz to słowo” (1984):

2 komentarze do “Dudzie się odmawia, to produkt prezydentopodobny

  1. Hairwald Autor wpisu

    Reblogged this on Hairwald i skomentował(a):

    Pierwszy raz słyszę o pośle i nie jest to najlepszy pierwszy raz. Jak podaje serwis rzeszow-news.pl do szpitala w Brzozowie w niedzielę wieczorem trafił krośnieński poseł PiS Piotr Babinetz. Potrącił dwóch chłopców w wieku 15 i 16 lat. Jak nieoficjalnie podaje portal poseł mógł być pod wpływem alkoholu. Poseł nie poddał się badaniu alkomatem.

    Odpowiedz
  2. Earl drzewołaz

    Reblogged this on Earl drzewołaz i skomentował(a):
    “Co ma zrobić pracodawca (jak chociażby autor tych słów), który nie wie, czy 12.11 ma zaplanować pracownikom pracę i czy będzie można przyjmować klientów, czy nie. Nie wiemy, czy będą sądy czynne, czy nie. Czy terminy posiedzeń sądowych na ten dzień są aktualne, czy nie. Nie wiemy nawet, czy terminy procesowe np. apelacji, kasacji, odpowiedzi na pozew będą przedłużone do 13.12, jeśli wypadają na 11 lub 12.11. Na terminy w sądach ludzie czekają wiele miesięcy. Te wyznaczone na 12.11 zostaną zniesione, a następne wyznaczone pewnie na luty, marzec. Czy ktoś pomyślał o tych ludziach? O ich problemach?”

    Odpowiedz

Dodaj komentarz