Nieudolność PiS i fałszywa twarz. Orżnąć Polaków

>>>

Marsz 11 listopada pod znakiem neofaszystów. Będzie prelekcja włoskiej organizacji oskarżonej o zabójstwa na tle rasowym, a dla relaksu koncert z pieśnią: „Mein Kampf drogę nam wskazało, na której końcu czeka ład aryjskiego człowieka”

Rok temu w Marszu Niepodległości faszyści śpiewali o „białej Europie”, nieśli ksenofobiczne transparenty. Nikt nie został za to ukarany. W tym roku ich „program” będzie jeszcze bardziej rozbudowany.

Autonomiczni Nacjonaliści, jedna z grup, która podpięła się pod marsz sprzed roku, zapowiada: „Obowiązuje czarny ubiór i strój. Chusty, szaliki i kominy [kominiarki] mocno wskazane”, „flagi, banery i wszelkie symbole organizacji, ekip i kolektywów mogą być swobodnie prezentowane”. To ostatnie z zastrzeżeniem, że usuwane będą te, które wymierzone są w „bratnie narody”.

Ale już dzień przed marszem, w Centrum Konferencyjno-Szkoleniowym przy ul. Wilczej, w centrum stolicy, neofaszyści organizują konferencję, na której wystąpią działacze skrajnej prawicy z Serbii, Czech i Włoch. Ostatnich reprezentować będzie Nicola Piscopello, działacz organizacji CasaPound oskarżanej we Włoszech o organizowanie ataków na imigrantów, Żydów i zabójstwa na tle rasowym. Jej lider Gianluca Iannone, muzyk faszystowskiego zespołu, mówił w jednym z wywiadów: – Jesteśmy faszystami i koniec. Mussolini na całe życie.

>>>

Premier Giuseppe Conte i jego zastępcy z Ruchu 5 Gwiazd i Ligi Północnej mówią: „Jesteśmy populistami i bronimy ludu włoskiego”. Wicepremier Salvini tweetuje cytaty z Mussoliniego, np. „Wielu wrogów, wielki zaszczyt”. A wspierająca go skrajna prawica odbija kolejne bastiony lewicy.

Nadruk na koszulce przedstawia ogrodzenie obozu w Auschwitz i tory prowadzące do jego bramy. „Auschwitzland” – głosi zrobiony disneyowską czcionką podpis. W koszulkę ubrana jest Selene Ticchi. Ma też czapkę z krzyżem celtyckim. To wszystko Selene prezentuje z uśmiechem, a dopytującemu reporterowi odpowiada, że to manifestacja „czarnego humoru”.

Predappio, północno-wschodnie Włochy, miejsce urodzin Benito Mussoliniego. 28 października 2018 r. dwa tysiące faszystów – wielu z nich w czarnych koszulach, wykonując tzw. salut rzymski i niosąc portrety Duce – celebruje kolejną rocznicę „marszu na Rzym”.

Selene należy do straży porządkowej tego wydarzenia. Narzeka, że próbowano do niego nie dopuścić. – To byłby zamach na demokrację! – wykrzykuje.

96 lat temu w wyniku faszystowskiego zamachu stanu władzę we Włoszech objął Benito Mussolini. Potem uwikłał kraj w wojnę po stronie hitlerowskich Niemiec i podpisał ustawy rasowe, na mocy których włoskich Żydów wysłano do nazistowskich obozów koncentracyjnych.

4 listopada w polskich kościołach zostanie odczytany list pasterski Episkopatu na stulecie niepodległości. Według biskupów główne zagrożenie dla naszego kraju to „odstępowanie od wiary chrześcijańskiej i katolickich zasad jako podstawy funkcjonowania państwa”. Wyliczamy manipulacje i przekłamania

Czy Polak w ogóle może być patriotą, nie będąc katolikiem? Na to pytanie – i wiele innych frapujących zagadnień – odpowiada list pasterski Episkopatu z okazji święta niepodległości.

Dokument episkopatu, datowany na 14 marca 2018, ale opublikowany 29 października, można przeczytać w całości na stronie tej instytucji (tutaj). Dla każdego, kto zna historię Polski ostatnich dwóch stuleci – o niej głównie mówią autorzy – jest to lektura poruszająca, przede wszystkim ze względu na zawarte w nim przekłamania i manipulacje przeszłością. Ale nie tylko. Ważne jest także zupełnie aktualne przesłanie biskupów – „pasterzy Kościoła katolickiego w Polsce”, jak podpisali się pod listem.

Do przodków katolików

Zacznijmy od historii: według biskupów odzyskanie wolności przez Polskę to „dar Bożej Opatrzności”. 

Biskupi składają w liście hołd „naszym przodkom”, którzy w czasach zaborów dali przykład miłości ojczyzny. Piszą:

„Życiową postawą potwierdzili, że droga do odzyskania przez Naród Polski swego niepodległego i suwerennego państwa wiodła nie tylko poprzez walkę zbrojną, starania polityczne, dyplomatyczne i pracę kilku pokoleń Polaków, ale przede wszystkim przez miłość do Boga i bliźniego, wytrwałą wiarę oraz modlitwę”.

Przy odrobinie wysiłku można to zdanie uznać za opinię. Duchowni mają prawo myśleć, że rola modlitwy w odzyskaniu niepodległości jest ważniejsza niż walka zbrojna czy dyplomatyczna. Jest to pogląd trudny do obrony, ale być może dla kogoś głęboko wierzącego możliwy do zaakceptowania.

W istocie jednak to zdanie zawiera daleko idące historyczne przekłamanie. Polacy walczący o wolność wcale nie wszyscy byli wierzący, a ci wierzący nie wszyscy byli katolikami: byli wśród nich protestanci, prawosławni i Żydzi. 

Niesłychanie krytyczny stosunek do Kościoła – zwłaszcza do jego roli społecznej – mieli socjaliści, z których wywodził się Józef Piłsudski, i którzy byli jedną z głównych sił niepodległościowych. Krytykowali Kościół za wspieranie władz zaborczych oraz za popieranie wyzysku chłopów i robotników w kraju (tak, używali takiego słownictwa). Także narodowcy Romana Dmowskiego mieli często dystans wobec Kościoła, który uważali za wsparcie dla sił konserwatywnych, związanych z tradycyjną arystokracją i ziemiaństwem – podczas gdy sami uważali się za radykałów. Dmowski sojusz polskiego nacjonalizmu z Kościołem ogłosił później, w książce „Kościół, naród i państwo” wydanej w 1927 roku. Bardzo wpływowe na wsi było także krytyczne wobec Kościoła i jego pozycji wśród ludu skrzydło ruchu ludowego. 

Nie jest więc prawdą, że polski patriotyzm był nierozerwalnie związany z wiarą katolicką. 

Dodajmy również, że Kościół często krytykował w XIX w. polskie zrywy niepodległościowe. Pisaliśmy o tym w maju 2018 roku, kiedy zapomniał o tym abp. Stanisław Gądecki (tutaj). 

Dzieła Mickiewicza na katolickim indeksie zakazanym

Oczywiście, nie brakowało księży, którzy cierpieli za wolną ojczyznę – jak arcybiskup warszawski Zygmunt Szczęsny Feliński, kanonizowany przez Jana Pawła II, który został przez władze carskie zesłany nad Wołgę za słowa protestu wobec brutalnego tłumienia powstania styczniowego (1863-1864). Ks. abp. Feliński spędził w Jarosławiu nad Wołgą 20 lat.

Ale w liście czytamy: „Kolejne zrywy narodu do walki zbrojnej o niepodległość Ojczyzny – poczynając od insurekcji kościuszkowskiej, poprzez okres napoleoński, Wiosnę Ludów, powstanie listopadowe i styczniowe – nie przynosiły rezultatów i powodowały nasilające się represje ze strony zaborców oraz niszczenie polskiej kultury i prześladowanie Kościoła, który zawsze wspierał narodowe zmagania o odzyskanie wolności”.

Otóż nie. Kościół nie zawsze „wspierał narodowe zmagania”.

Watykan potępiał wszystkie ruchy, które uważał za radykalne i godzące w monarchie europejskie – w tym Konstytucję 3 Maja, Powstanie Listopadowe (1830-1831) oraz Powstanie Styczniowe (1863-1864). Biskupi zachęcali poddanych zaborczych mocarstw do lojalności wobec władców, których prawa do rządzenia ziemiami polskimi nie kwestionowali. W kościołach modlono się za zaborczych monarchów.

Biskupi skwapliwie zawłaszczają dla Kościoła największych polskich twórców XIX w., zapominając, że wielu z nich miało z Kościołem relacje bardzo skomplikowane i często napięte. 

Na pierwszym miejscu wśród „chrześcijańskich” twórców wymieniają Adama Mickiewicza, którego dzieła w 1848 roku Kościół wpisał na indeks ksiąg zakazanych. Mickiewicz był mesjanistą i religijnym radykałem, który uważał, że Kościół porzucił oryginalne ideały chrześcijaństwa.

Przypomnijmy, że za czytanie dzieł znajdujących się na indeksie groziła katolikowi ekskomunika. Niektóre dzieła Mickiewicza były na indeksie jeszcze sto lat później. 

Dzisiaj Adam Mickiewicz w liście biskupów staje się przykładem twórcy katolickiego. Zabawne, prawda? Mickiewicz był autorem głęboko wierzącym, ale z Kościołem było mu często nie po drodze. Przed zawłaszczaniem Mickiewicza biskupom wypadałoby najpierw powiedzieć „przepraszamy”, ale tego słowa nie udało im się napisać.

Katolicki Naród Polski?

W całym tekście listu pasterskiego biskupi utożsamiają wiarę katolicką, patriotyzm oraz „Polski Naród” (pisany wielką literą). Wzmianka o „innych wyznaniach chrześcijańskich” pojawia się raz:

„Drogi Polaków do niepodległości motywowane wiarą katolicką prowadziły najpierw do umocnienia wiary i odrodzenia moralnego, a następnie do pogłębienia świadomości narodowej. Nastąpiło upodmiotowienie społeczne, narodowe i religijne szerokich warstw społeczeństwa polskiego, przede wszystkim ludności wiejskiej, rzemieślników oraz robotników. Prześladowania ze strony zaborców doprowadziły do jeszcze głębszego związania Kościoła katolickiego i innych wyznań chrześcijańskich z Polskim Narodem”.

Jest to, powtórzmy, całkowite zafałszowanie historii: ani Kościół nie wspierał bez zastrzeżeń polskich zrywów niepodległościowych, ani Polacy nie byli bez wyjątku wierzący.

W cytowanym fragmencie znajduje się jeszcze jedno nieuprawnione utożsamienie – odrodzonej RP z „Polskim Narodem”. Przypomnijmy, że II RP była państwem wielonarodowościowym, w którym mniejszości narodowe stanowiły ok. 30-40 proc. obywateli (spis powszechny 1931 roku pytał o języki ojczyste, co zaniżało w danych faktyczny odsetek mniejszości narodowych: według niego polski był językiem ojczystym 68,91 proc. obywateli). 

Bez katolicyzmu nie ma wolności

Sedno listu pasterskiego dotyczy jednak przesłania na przyszłość. Biskupi są tu bezkompromisowi: odejście od zasad katolickich to zagrożenie dla „suwerennego bytu” Polski. Przytoczmy:

„Odstępowanie od wiary katolickiej i chrześcijańskich zasad jako podstawy życia rodzinnego, narodowego i funkcjonowania państwa, to najpoważniejsze z zagrożeń, które doprowadziły już raz w przeszłości do upadku Rzeczypospolitej.

Szerzące się zniewolenia szczególnie wśród młodej generacji Polaków – alkohol, narkotyki, pornografia, zagrożenia płynące z Internetu, hazard, itd., prowadzą do osłabienia moralnego i duchowego narodu.

Spośród wad narodowych coraz bardziej dochodzą do głosu prywata, egoizm jednostek i całych grup, brak troski o dobro wspólne, szkalowanie i znieważanie wiary katolickiej, polskiej tradycji narodowej i tego wszystkiego, co stanowi naszą Ojczyznę”.

Nie ma tu rozróżnienia pomiędzy pornografią, hazardem a kwestionowaniem „chrześcijańskich zasad życia rodzinnego” (a więc zapewne np. dopuszczeniem związków jednopłciowych czy liberalizacją prawa do przerywania ciąży) oraz „brakiem troski o dobro wspólne” – tak jakby wszystkie były jednym rodzajem „zniewolenia”.

Oto i w całości przesłanie biskupów na stulecie niepodległości: Polaku, bez katolicyzmu nie istniejesz, nie ma Polski bez Kościoła. Polacy-niekatolicy są w tej optyce w najlepszym wypadku gorszym sortem obywateli, a w najgorszym – wypisują się sami z polskości. Naprawdę, w czasach rzeczywistych zagrożeń dla Polski, Europy, świata i planety, spodziewalibyśmy się po najważniejszych dostojnikach polskiego Kościoła czegoś więcej.

Hojnie wspierany z publicznych środków, produkowany przez twórców „Smoleńska” rocznicowy film o Legionach Piłsudskiego, premierę będzie miał najpewniej dopiero w 2019 roku. Państwo, jak się okazuje, nie jest w stanie zorganizować ponadpartyjnych, prawdziwie otwartych dla wszystkich, uroczystych obchodów.

Wszystko to pod rządami formacji, która o rocznicy 1918 roku mówiła przez ostatnia trzy lata bez przerwy. Której przedstawiciele przy każdej okazji powtarzają, że w przeciwieństwie do swoich politycznych konkurentów, będą prowadzić politykę historyczną przywracającą Polakom dumę z ich państwa i jego historii.

Organizacyjny chaos na stulecie Niepodległości

Pokaz nieudolności

Tymczasem w trakcie wyjątkowej, zdarzającej się raz na stulecie rocznicy, władza, zamiast okazji do przeżycia dumy z polskiej historii daje rodakom pokaz własnej nieudolności. Rocznica 11.11. zaskoczyła ją, jak przysłowiowa zima drogowców. Przy tym, o ile w naszym klimacie czasem faktycznie trudno przewidzieć dokładny początek zimy, to o tym, że w niedzielę 11.11. przypadnie setna rocznica odrodzenia państwa po latach zaborów, wiadomo było od dawna i naprawdę można było się przygotować.

Najbardziej nieudolnie w tym wszystkim wypada ośrodek prezydencki i prezydent Duda osobiście. To od prezydenta, jako głowy państwa, można było oczekiwać zorganizowania uroczystości, otwartych dla wszystkich niezależnie od poglądów i partyjnych sympatii. Pałac Prezydencki nie wywiązał się z tego zadania, choć z okazji setnej rocznicy 11.11. 1918 roku obiecywał wiele.

Prezydent Duda planował referendum, w którym Polacy mieli dostać szansę, by wypowiedzieć się w sprawie ewentualnych zmian w ustawie zasadniczej. Konsultacje konstytucyjne z obywatelami trwały miesiące. Ostatecznie, głowa państwa do idei referendum nie była nawet w stanie przekonać nawet swojej byłej partii – inicjatywę utrącił kompletnie zdominowany przez PiS Senat. Senatorowie bez wątpienia ośmieszyli wtedy prezydenta, choć mogli oszczędzić mu jeszcze większego upokorzenia – do jakiego doszłoby, gdyby referendum przyciągnęło do urn zaledwie garstkę wyborców, podobnie jak referendum ogłoszone w 2015 roku przez prezydenta Komorowskiego w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych.

Prezydent Duda upokorzył się jednak sam, gdy zaczął negocjować z Ruchem Narodowym warunki swojej obecności na tzw. Marszu Niepodległości. Negocjacje spełzły na niczym – narodowcy wyprosili głowę państwa ze swojego marszu. Nie wiadomo, co jest bardziej smutne i groteskowe w całej tej sytuacji. Czy fakt, że prezydent należącego do Unii Europejskiej, demokratycznego państwa serio rozważa udział w marszu skrajnej prawicy, gdzie padają rasistowskie hasła? Czy to, że głowa państwa, wybrana w drugiej turze przez 8,6 miliona osób negocjuje z politycznym marginesem, notującym poparcie na poziomie błędu statystycznego? Czy może to, że grupa dziarskich chłopców z Ruchu Narodowego pokazała prezydentowi miejsce w szeregu, wysyłając wszystkim sygnał, że w setną rocznicę odrodzenia państwa polskiego to skrajna prawica będzie rządzić polską stolicą?

Czy potrafilibyśmy w ogóle wspólnie świętować?

Chaos wokół 11.11. pokazuje przy tym na problem znacznie głębszy, niż nieudolność obecnej władzy. Zastanówmy się bowiem przez chwilę, co byłoby, gdyby prezydent (albo rząd) nie przespali rocznicy i faktycznie zorganizowali pełne rozmachu, państwowe uroczystości, na które zaproszeni zostaliby wszyscy? Czy potrafilibyśmy wtedy wspólnie świętować niezależnie od podziałów? KODowiec z PiSowcem? Zandberg z Balcerowiczem? Nowacka z prawnikami Ordo Iuris? Jacek Kurski z Jackiem Żakowksim? Trudno to sobie wyobrazić – nie udało się przecież przy okazji obchodów 550-lecia polskiego parlamentaryzmu, ani święta wojska polskiego.

W Polsce podziały polityczne przybrały tak głęboko toksyczną formę, że nie jest ich w stanie zawiesić największe nawet święto. Można się obawiać, czy byłby w stanie zawiesić je największy nawet, zagrażający przetrwaniu państwa kryzys. Niezależnie, czy taki kryzys nadejdzie, czy nie toksyczność polskich podziałów to fatalna perspektywa dla polskiej demokracji. Demokracja nie ogranicza się bowiem do zasady rządów za zgodą większości. Wymaga ona czegoś jeszcze: uznania prawomocności opozycji. Tego, że także przeciwny naszemu obóz polityczny jest pełnoprawnym uczestnikiem życia politycznego, a nie siłą zła, od której trzeba ocalić ojczyznę, jak od potopu szwedzkiego, lub inwazji bolszewików.

Dziś niemal nikt tak nie postrzega przeciwnika politycznego. Główną winę ponosi za to PiS. I to nie tylko dlatego, że sam konsekwentnie, od swojego powstania, oskarża ciągle swoich przeciwników o złe intencje, zepsucie, mroczne powiązania, a nawet o mord na ofiarach katastrofy w Smoleńsku. Problem ten poprzedza zresztą PiS, kryminalizacja politycznego przeciwnika i absolutyzacja politycznego konfliktu była podstawową techniką mobilizowania własnego elektoratu przez Jarosława Kaczyńskiego już w czasach Porozumienia Centrum. Jeszcze większym problemem jest stosunek rządzącej partii do polskiej konstytucji i państwa, jakie ukształtowało się po roku ’89. Trudno mieć do opozycji pretensje, że nie chce świętować wspólnie z władzą, która oskarża ją o najgorsze, a przy tym wyraźnie zmierza do zniszczenia instytucji, stanowiących instytucjonalne rusztowanie, konieczne do tego, by demokracja nie miała wyłącznie fasadowego charakteru.

Państwo bez narracji

Zwłaszcza, że trudno wyobrazić sobie narrację, jaka nawet przy tak niekontrowersyjnej uroczystości, jak 11.11. byłaby w stanie włączyć faktycznie szeroką grupę obywateli, niezależnie od ich politycznych afiliacji. Przy okazji setnej rocznicy niepodległości doskonale widać problem, z jakim w ciągu prawie 30 lat nie potrafiła poradzić sobie III RP: brak narracji, wiążącej wszystkich obywateli i obywatelki z państwem. Nie mamy żadnej opowieści tworzącej obywatelską wspólnotę wyobrażoną.

Widać wyraźnie, że wbrew obietnicy PiS jej nie zbuduje – i chyba mu nawet nie bardzo na tym zależy. Cały wysiłek rządzącej partii na froncie narracji i symboli skierowany jest bowiem na budowanie narracji partyjnych. Konstruowane są one wokół tak kontrowersyjnych symboli jak martyrologia smoleńska, kult Lecha Kaczyńskiego, czy tzw. Żołnierzy Wyklętych.

Gdy 11.11. stolicą znów zawładnie skrajna prawica, środowiska przestępczo-kibolskie, rasiści i neofaszyści z Marszu Niepodległości przekonamy się raz jeszcze do jakiego zdziczenia prowadzi sferę publiczną sytuacja, gdy w próżnię wywołaną przez brak obywatelskiej narracji wkracza ta partyjna.

PiS desperacko próbuje rozpuszczać efekty trzech lat wojny z Unią Europejską. Nieobecny od dawna w mediach Adam Lipiński w rozmowie z „Wyborczą” opowiedział się za rezygnacją przez PiS z ostrej polityki i za marszem w stronę centrum

Samo pojawienie się Adama Lipińskiego w przestrzeni publicznej jest sygnałem, że przed drugą turą wyborów samorządowych rządząca partia zrobi wszystko, by zmyć konsekwencje prowadzenia polityki starcia z Unią Europejską.

Jednak to, że Lipiński wypowiedział się publicznie nie oznacza wcale, że jego wypowiedzi są prawdziwe.

Dwie wpadki przed I turą

Nogę Prawu i Sprawiedliwości tuż przed wyborami samorządowymi dwukrotnie podstawili ludzie pracujący dla PiS.

Po pierwsze, był to wyemitowany na kilka dni przed I turą wyborów kłamliwy, agresywnie antyuchodźczy i antysamorządowy spot, a m.in. rolę straszliwego muzułmańskiego uchodźcy, który pod wpływem alkoholu i narkotyków kopnięciem zrzucił kobietę ze schodów prowadzących na peron metra w Berlinie, „zagrał” w nim 27-letni obywatel Bułgarii.

Po wyborach spot skrytykował, m.in. Jarosław Gowin. „To był zły spot. Wstydziłem się” – mówił wicepremier i minister szkolnictwa wyższego w rządzie Mateusza Morawieckiego.

Z motyką na Trybunał Sprawiedliwości UE

Dużo większym echem odbiło się jednak to, co zmalował minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. W sierpniu postanowił skierować do skolonizowanego przez PiS Trybunału Konstytucyjnego wniosek o sprawdzenie, czy zgodny z Konstytucją RP jest art. 267 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, który pozwala sądom krajowym zadawać Trybunałowi Sprawiedliwości UE pytania prejudycjalne.

Ale na początku października – czyli krótko przed I turą wyborów samorządowych – rozszerzył wniosek, zadając TK pytanie, czy TSUE w ogóle wolno orzekać „w sprawach dotyczących ustroju, kształtu i organizacji władzy sądowniczej oraz postępowania przed organami władzy sądowniczej państwa członkowskiego UE”.

Podjęcie przez Trybunał Konstytucyjny wyroku zgodnego z oczekiwaniami Ziobry oznaczałoby de facto wycofanie się Polski z Unii Europejskiej, ponieważ bez Trybunału Sprawiedliwości UE nie ma mowy o jednolitej przestrzeni prawnej, która jest jednym z fundamentów Unii Europejskiej.

Tym krokiem Ziobro podał rękę opozycyjnej Koalicji Obywatelskiej, która dużo energii poświęcała na pokazanie konsekwencji wrogiej Unii Europejskiej polityki PiS. Już w połowie września Grzegorz Schetyna pisał na Twitterze:

Rozszerzenie wniosku było więc wodą na młyn opozycji. 17 października na wspólnej konferencji prasowej z Rafałem Trzaskowskim (PO) posłanka Kamila Gasiuk-Pihowicz (.N) nazwała wniosek „wypchnięciem Polski z Unii Europejskiej”, a Borys Budka (PO) domagał się jasnej deklaracji od premiera Mateusza Morawieckiego, czy „odetnie się od próby wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej, czy zdymisjonuje ministra Ziobrę” – podkreślał poseł PO Borys Budka.

Politycy opozycji nie musieli jednak naciągać rzeczywistości, żeby oskarżyć PiS o demolowanie stosunków Polski ze zjednoczoną Europą. Jak pisaliśmy w OKO.press, Polska po trzech latach rządów Prawa i Sprawiedliwości miałaby problemy z przyjęciem do UE, ponieważ nie tylko nie spełnia kryteriów kopenhaskich, ale również nie ma żadnych politycznych sojuszników w UE (poza Węgrami, które również są w Unii na cenzurowanym).

Dzwon od wyborców

Wybory boleśnie dla PiS zweryfikowały, gdzie leżą sympatie Polaków. Choć partia Kaczyńskiego wygrała wybory, to nie udało się jej poszerzyć elektoratu w stopniu pozwalającym pokazać wynik jako potwierdzenie poparcia Polek i Polaków dla polityki PiS.

Jednocześnie przeciwnicy Jarosława Kaczyńskiego bardzo się zmobilizowali, szczególnie w dużych miastach, gdzie PiS przekonało się, że nie ma czego szukać – na 39 miast o liczbie mieszkańców ponad 100 tys. w zaledwie jednym – Katowicach – kandydat niezależny popierany przez PiS wygrał wybory. Jak na złość był to Marcin Krupa, którego popiera nie tylko PiS, ale również SLD.

Również na wsi wyniki nie spełniły oczekiwań – nieco ponad 12 proc., które osiągnęło PSL mimo zmasowanego ataku PiS na partię, oznacza, że poza dużymi miastami antyeuropejska retoryka szkodzi notowaniom prezesa.

Zwrot przez rufę

Po pierwszej turze wyborów rządząca partia robi dobrą minę do złej gry. Oficjalnie cieszy się ze zwycięstwa i zapowiada kontynuację dotychczasowej polityki, ale jednocześnie stara się osłabić skutki sporu z Unią Europejską.

Zaczął Jarosław Kaczyński, przekonując podczas konwencji PiS w Radomiu, że jego partia i rząd będą przestrzegać unijnego prawa oraz opowiadając, że „wielu mieszkańców dużych miast zostało okłamanych, zostało zmanipulowanych i w centrum tej manipulacji jest jedno twierdzenie, że PiS przygotowuje polexit”.

„To kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo” – powtarzał prezes.

Ma to nawet pewien wymiar praktyczny – MSZ w stanowisku przesłanym do Trybunału Konstytucyjnego zmieszał argumentację Zbigniewa Ziobry z błotem.

Dzień później jednak szef MSZ Jacek Czaputowicz zmienił zdanie i wydał specjalne oświadczenie, w którym ogłosił, że „w pełni popiera wniosek Prokuratora Generalnego do Trybunału Konstytucyjnego”, a swoje stanowisko zredukował do „charakteru informacyjnego i eksperckiego”.

Lipiński z odsieczą

PiS dysponuje niewieloma politykami, którzy mogą zapewniać o swoim zbliżeniu do pozycji centrowych i nie zostać rozniesieni przez media za hipokryzję – jak to jest na przykład w przypadku Jarosława Kaczyńskiego, który mówi zwykle to, co pasuje do obecnego przekazu politycznego partii.

Biorąc pod uwagę potrzebę mieszania wyborcom w głowach przed II turą (4 listopada) nic dziwnego, że wiceprezes PiS Adam Lipiński nagle pojawił się w przestrzeni publicznej – i to udzielając wywiadu wideo znienawidzonej przez PiS „Gazecie Wyborczej”.

Tam ogłosił, że „wyniki wyborcze pokazują, że jeśli chcemy zdobyć znacznie większe poparcie niż mieliśmy, to się musimy bardziej do centrum przesunąć, to jest oczywiste”.

Jego odpowiedzi na pytania dziennikarki „Wyborczej” Justyny Dobrosz-Oracz o sprawy europejskie najlepiej pokazują, że to, co jego zdaniem jest „oczywiste”, jest w zasadzie niewykonalne – bo PiS nie jest w stanie zachować obecnego elektoratu, zbudowanego na wojnie z III RP i jej osiągnięciami (m.in. wejściem do Unii Europejskiej i poparciu dla pogłębiania integracji europejskiej), wojnie z Unią Europejską, a jednocześnie wędrować w stronę politycznego centrum.

Ta wypowiedź jest nie tylko fałszywa, ale również sprzeczna. Wiceprezes PiS może oczywiście opowiadać, że jego partia jest gorącym zwolennikiem Unii Europejskiej (mając pewnie na myśli przede wszystkim euro, które płyną z Brukseli), co jakoś łączy z „walką o podmiotowość”.

Niezależnie od tego, jak bardzo PiS lubi transfery z unijnego budżetu, udawać „gorącego zwolennika” UE jest mu tym trudniej, że od objęcia rządów aktywnie zwalcza to, na czym zbudowana jest Unia Europejska.

Występuje nie tylko przeciwko opisanym w traktatach wartościom, ale również przeciwko instytucjom, które powołały państwa członkowskie i dobrowolnie przekazały im część swoich kompetencji, aby umożliwić zaistnienie choć częściowo zjednoczonej w sensie prawnym, politycznym i gospodarczym Europy.

Tę sprzeczność wyraźnie widać u Adama Lipińskiego, kiedy Justyna Dobrosz-Oracz pyta go, czy Polska zastosuje się do decyzji Trybunału Sprawiedliwości.

Pokrętna mowa ani tak, ani nie

Zamiast zadeklarować wprost, że tak będzie, Lipiński odpowiada: „Na pewno podejmiemy decyzję racjonalną. Nie mogę powiedzieć jaką, polityka ma swoje dyskretne strony. Jest druga tura wyborów i nie powinniśmy wprowadzać tematów mega politycznych do obiegu publicznego”.

„To nie my zaczęliśmy”

Tłumacząc tę polityczną nowomowę na język polski Adam Lipiński powiedział, że PiS chętnie da centrowemu elektoratowi nadzieję na to, że rząd Mateusza Morawieckiego podporządkuje się decyzji i przestanie kombinować nad przejęciem Sądu Najwyższego, ale nie może zadeklarować tego otwarcie, żeby nie demobilizować antyunijnego elektoratu, który PIS właściwie w całości zagarnęło dla siebie.

Drugim elementem tej strategii narracyjnej jest próba zmycia przez polityków PiS z siebie odpowiedzialności za wojnę polityczną z instytucjami unijnymi. To oczywisty fałsz – nikt nie zmuszał Jarosława Kaczyńskiego ani do rozpoczynania wojny o sędziów Trybunału Konstytucyjnego już pod koniec 2015 roku, od czego krok po kroku upór PiS doprowadził do wszczęcia przez Komisję Europejską przeciwko Polsce procedury naruszenia praworządności z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej.

Nikt nie zmuszał też do pozwalania nadzorowanym przez rząd Lasom Państwowym na wycinanie Puszczy Białowieskiej, co skończyło się miażdżącym dla PiS wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości UE), ani do rozpoczęcia frontalnego ataku na instytucje niezależności sądownictwa – od Krajowej Rady Sądownictwa po Sąd Najwyższy, w obronie którego stanął ostatnio Trybunał Sprawiedliwości UE.

Fałszywa łagodność

Wywoływaniu wrażenia, że PiS jest zróżnicowaną partią, w której wrodzy integracji Europy politycy tacy jak Antoni Macierewicz i Krystyna Pawłowicz są równoważeni przez rozsądnych, bardziej centrowych, chcących korekty Czaputowicza i Lipińskiego, służy również łagodne skrytykowanie ministra sprawiedliwości przez wiceprezesa PiS.

O wniosku do TK Lipiński mówi, że Ziobro może „nie zdawał sobie sprawy z tego, jak to może zostać wykorzystane przez naszych przeciwników, ale w polityce trzeba sobie [z tego] zdawać sprawę”.

Zaraz dodaje jednak, że „dymisja Ziobry to raczej są bajki” – podobnie jak w przypadku Czaputowicza, który jako „liberalne” skrzydło PiS może starać się łagodzić skutki ostrej polityki, ale nie w taki sposób, który przeszkodzi mobilizacji żelaznego elektoratu partii.

To daje jakąś wskazówkę co do tego, jak PiS się zachowa, gdy przestanie im zależeć na wynikach kampanii wyborczej.

MSZ skierował do Trybunału Konstytucyjnego stanowisko do wniosku prokuratora generalnego o zbadanie przez TK, czy unijny przepis o pytaniach prejudycjalnych do Trybunału Sprawiedliwości UE jest zgodny z konstytucją. Wynika z niego, że rząd – bo MSZ w Trybunale prezentuje stanowisko rządu – uważa, iż polskie sądy mają pełną autonomię w kierowaniu pytań do TSUE, mogą zawieszać stosowanie przepisów, o które pytają do czasu otrzymania od TSUE odpowiedzi, a TSUE jest jedynie właściwy do interpretowania prawa UE.

Tymczasem to właśnie kwestionował w swoim wniosku prokurator generalny Zbigniew Ziobro, domagając się uznania tych uprawnień sądów za sprzeczne z konstytucją. MSZ w swoim stanowisku przytaczał też głosy doktryny kwestionujące prawo Trybunału Konstytucyjnego do badania traktatu o UE. A także kwestionujące nadrzędność polskiej konstytucji wobec traktatu. Wyglądało na to, że PiS kwestionuje nie tylko stanowisko Ziobry – uznane powszechnie za zapowiedź polexitu – ale w ogóle paradygmat, według którego działa od trzech lat: wyższości woli politycznej nad władzą sędziów i prawa Polski do własnej interpretacji unijnych przepisów.

W kilka godzin po nagłośnieniu przez media stanowiska MSZ (rządu) premier Mateusz Morawiecki ogłosił, że Trybunał Konstytucyjny „może i powinien badać zgodność traktatów z naszą konstytucją”. Zaś szef MSA Jacek Czaputowicz – że w pełni popiera stanowisko prokuratora generalnego wyrażone we wniosku do TK.

O co tu chodzi?

W warstwie politycznej zapewne o to, że media nagłośniły rozdźwięk w rządzie PiS, co PiS uznał za zagrożenie i postanowił zewrzeć szyki. Tak jak stanowisko MSZ mogło być pomyślane jako uspokojenie nastrojów społecznych dotyczących polexitu, jakim groził wniosek prokuratora Ziobry, tak „przedefiniowanie” stanowiska MSZ mogło by służyć uspokojeniu nastrojów przed wyborczą dogrywką. Tym bardziej że niepisowskie media donosiły o sprawie w tonie sensacyjnym: że MSZ „zmiażdżył” wniosek Ziobry, że uznał go za „bezpodstawny”.

A w warstwie faktycznej i prawnej? Kto ściemnia w sprawie wniosku MSZ?

Obie strony. Niepisowskie media rzeczywiście go nadinterpretowały. Nie pada tam bowiem wprost żadna ocena wniosku prokuratora generalnego, a tym bardziej sformułowanie, że jest on „bezpodstawny”. Jednak cały przeprowadzony przez MSZ wywód i cytaty z orzeczeń polskiego TK i TSUE prowadzą do takiego wniosku. Stanowisko MSZ jest pod tym względem nietypowe dla stanowisk posyłanych przez rząd do TK. Zwykle bowiem strona rządowa zajmowała stanowisko wprost.

Minister Czaputowicz wydał w środę wieczorem oświadczenie. Pisze w nim: „Dokument nie zawiera konkluzji ani wniosków, jakie sugerują niektóre media. Dokument nie kwestionuje w szczególności dopuszczalności wniosku złożonego przez prokuratora generalnego i nie polemizuje z tezami zawartymi w tym wniosku”.

To prawda i nieprawda zarazem. Rzeczywiście nie ma tam zdań w rodzaju: „MSZ uważa wniosek za bezzasadny” albo „postuluje oddalenie wniosku” czy „umorzenie sprawy z powodu niedopuszczalności orzekania”. Nie ma też polemiki z tezami Ziobry w stylu: „w przeciwieństwie do prokuratora generalnego MSZ uważa, że…” albo „nie sposób zgodzić się z twierdzeniem prokuratora generalnego…”.

Z drugiej strony stanowisko MSZ cytuje wyłącznie wyroki TK i TSUE, które zaprzeczają tezom zawartym we wniosku Ziobry.

Dlatego kolejne stwierdzenie środowego „oświadczenia” ministra Czaputowicza: „W pełni popie‎ram wniosek prokuratora generalnego do Trybunału Konstytucyjnego”, jest nieprawdą w stosunku do stanowiska, które przesłał do TK. Choć być może jest prawdą o stanie woli ministra w środę 31 października, gdy pisał swoje „oświadczenie”. Wolę ministra tego dnia ukształtowało zapewne polecenie premiera, a może nawet samego prezesa.

Dalej minister oświadcza: „Polski Trybunał Konstytucyjny ma pełne prawo oceniać konstytucyjność poszczególnych elementów traktatów europejskich i ich stosowania w praktyce”. Takie stwierdzenie może być uznane za prawdziwe w odniesieniu do tego, co napisał w stanowisku do TK. Choć prawdziwe może być też stwierdzenie przeciwne: że w tym stanowisku podważa to prawo polskiego TK, bo przytacza polemiczne głosy doktryny.

„Stanowisko MSZ w tej sprawie przedstawia jedynie stan orzecznictwa polskiego i europejskiego w podobnych sprawach” – pisze dalej w oświadczeniu. I jest to prawda. Ale już następne zdanie prawdą nie jest: „Nie ma wobec tego żadnych podstaw, by traktować je jako podważające podstawy wniosku złożonego przez prokuratora generalnego”, bo całe jego stanowisko składa się cytatów i omówień wyroków i stanowisk zaprzeczających wnioskowi prokuratora Ziobry. Jeśli minister nie chciał „podważać”, to po co w ogóle posłał do TK to stanowisko? Po to, by wyręczyć służby prawne Trybunału w gromadzeniu orzecznictwa TK i TSUE na temat pytań prejudycjalnych i relacji między prawem Unii a prawem krajów członkowskich?

Cała sprawa koniec końców wygląda na kpinę z opinii publicznej, którą PiS manipuluje zależnie od chwilowych potrzeb. Manipuluje mocno nieudolnie, choć, z drugiej strony, żeruje na tym, że opinia publiczna, łącznie z dziennikarzami, nie wgryza się szczegółowo w wielostronicowe prawne wywody, powtarzając sformułowania – jak to o „bezzasadności wniosku” – za innymi, którzy najpewniej też dokładnie nie przeczytali.

Co z tego wynika?

Wniosek Ziobry i polemiczne stanowisko MSZ są w Trybunale Konstytucyjnym. Oznacza to zapewne, że póki co Trybunał nie zajmie się sprawą, bo sam rząd nie wie, jakiego chciałby rozstrzygnięcia. A inne niż to, jakiego chciałby rząd, w tym Trybunale zapaść nie może.

Do Komisji Europejskiej i TSUE poszedł sygnał, że rząd nie będzie – przynajmniej na razie – ich zwalczał za pomocą TK. Czyli że – chwilowo – gotów jest do negocjacji. A więc np. TSUE może nie spieszyć się z rozpatrywaniem pytań prejudycjalnych polskich sądów dotyczących „reformy” sadownictwa. W szczególności pytania Sądu Najwyższego o prawomocność powołania i działania nowej KRS, gdzie wchodzi w grę zastosowanie zabezpieczenia tymczasowego, które oznaczałoby zawieszenie działalności Rady, nazywanej Komitetem Rekomendowania Spolegliwych (sędziów). Jej przejęcie przez PiS było i jest kluczem tej „reformy”.

Waldemar Mystkowski pisze o Kaczyńskim i Morawieckim.

Mateusz Morawiecki wyrasta na dziwny typ polityczny, który ma na bakier z prawdomównością i z prawem, co w demokracji powinno wykluczyć z przestrzeni publicznej, lecz w Polsce mamy coraz mniej demokracji, dzięki temu ma się on całkiem dobrze, choć wątpię, czy z nim będzie w porządku, gdy Jarosław Kaczyński odejdzie.

Słynna była szefowa amerykańskiej dyplomacji Madeleine Albright mogła Morawieckiego nie dostrzegać, ale jego szef Jarosław Kaczyński to dla niej postać, która jest godna szerokiego odnotowania w książce „Faszyzm. Ostrzeżenie”, która ukazała się w ubiegłym miesiącu na polskim rynku wydawniczym.

Co? – prezes PiS w pozycji o faszyzmie. Nie róbmy wielkich oczu, bo tak już nas widzą na szerokim świecie, a świat amerykański ma dla nas wymiar największy, tuż zaraz po unijnym. Albright jest szczególnie wrażliwa na nasz region, wszak urodziła się w czeskiej Pradze.

Amerykanka pisze wprost o kontakcie Kaczyńskiego z ludem polskim: „Wydaje się, że znajduje lepsze porozumienie ze swoimi kotami niż z obywatelami”. Choć ten „lud polski” powinienem zamienić na „ciemny lud”, tak prezes traktuje swój elektorat, a do innych wyborców mając pogardę, którą dobrze poznaliśmy przez trzy lata rządów jego partii.

Brak kontaktu Kaczyńskiego z Polakami – z tego wypływają problemy jego partii, prezes PiS postrzega rodaków w perspektywie kuwety. To jest nieuniknione psychologicznie, gdy ktoś taki porusza się za żelaznymi barierkami, otoczony kordonem policjantów i prywatnych ochraniarzy.

Cienka jest granica między normalnością a chorobą psychiczną, to cienizna jest zauważalna u Kaczyńskiego, nawet w jego przemówieniach, w których wydaje się być dla siebie mądrym, gdy wklei do wygłaszanych zdań jakieś trudniejsze słówko ze słownika wyrazów obcych.

W kuwecie nie tylko załatwiają się koty, z którymi prezes ma bliższy kontakt niż „z obywatelami”, odizolowany od świata taki osobnik innych tym bardziej postrzega na podobnej zasadzie, bo innych perspektyw nie odczuwa, utracił kontakt z normalnym życiem. Wspomniany na początku Morawiecki to dla Kaczyńskiego odpowiednio większy kot, bynajmniej nie tygrys ani lew salonowy.

I Morawiecki tak siebie traktuje, wygłasza pisowskie frazesy, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Tuż przed dniami zadusznymi premier był w Telewizji Republika wygłosić wprost frazesy, jakby znajdował się w kuwecie i za wszelką cenę chciał się przypodobać swojemu panu.

Morawiecki o mediach wyraził się: „Media zostały wyprzedane. Straciliśmy na tym ogromnie dużo. Dzisiaj media są w rękach zagranicznych, w bardzo dużym stopniu w rękach niemieckich”. Nieładnie, premierze, tak grzebać w piasku silikonowym i sypać nam po rozumie, aby ze swej pozycji przypodobać się swemu panu – Kaczyńskiemu, bo ani TVP nie została sprzedana, ani kanały radia publicznego, ani owa TV Republika, w których zostały wygłoszone takie kalumnie przeciw rozsądkowi. Oglądalność programów informacyjnych w mediach publicznych przewyższała o wiele te w najlepszych mediach prywatnych, jak choćby w TVN, ale podobni politykom PiS funkcjonariusze, a nie dziennikarze, je zdewastowali.

Inaczej niż miauczeniem trudno nazwać głos premiera o Trybunale Sprawiedliwości UE: „Nie ma czegoś takiego jak bezpośrednia władza UE nad prawodawstwem Polski. Reformy wymiaru sprawiedliwości należą do krajów członkowskich”. Ani Komisja Europejska, ani TSUE nie reformują polskiego sądownictwa, lecz zajmują się demolowaniem sądownictwa –  w tym wypadku Sądu Najwyższego – w Polsce, które przestaje być niezależne, a staje się partyjne, czyli bezprawne wg wszelakich standardów demokratycznych.

Używanie w polityce kłamstwa dewastuje psychicznie polityka, jak wszystko co jest niemoralne. Złodziej, który raz ukradł, zaznał łatwości bogacenie się kosztem innych, drugi raz złodziejstwo idzie mu łatwiej i nie wie, kiedy staje się psychicznie zależny. Tak jest z politykami PiS. Prezes oderwał się od obywateli, bliżej mu do kotów, tak samo dzieje się z politykami PiS, kłamią i mataczą jak najęci, bo to dla nich stało się „normalne”. Tę cienizną moralną Morawiecki wielokrotnie przekroczył i nie można się spodziewać, aby tak zarządzana Polska była normalna.

>>>

4 komentarze do “Nieudolność PiS i fałszywa twarz. Orżnąć Polaków

  1. Hairwald Autor wpisu

    Reblogged this on Depresja plemnika i skomentował(a):

    Samorządowcy PiS z Podkarpacia chcą ogłosić województwo regionem „wolnym od aborcji, in vitro, eutanazji, ideologii gender i seksedukacji”. Mają już gotowy projekt specjalnej uchwały.
    Brak słów.

    Odpowiedz
  2. Pingback: Andrzej Duda jako pomazaniec Hieny Cmentarnej | Hairwald

Dodaj komentarz