Wygrać wybory! Musimy odpędzić od Polski złe demony, jad, nienawiść i wykluczenie z UE

Przypominam:

Chcą nacjonalizmu, protekcjonizmu i podziałów. Żyliśmy już w Europie i wszyscy musimy być razem, aby temu zapobiec. Spraw, aby twój głos został usłyszany przeciwko nim!

Czechy uchodzą w Polsce za kraj, gdzie kościół katolicki nic już nie znaczy, a msze odprawia się najwyżej raz w tygodniu, jak niedawno stwierdził Wojciech Smarzowski. Nieliczni wierzący ponoć kryją się po kątach, a ostatni księża są tak postępowi, że nawet pozują do zdjęć w damskich pantoflach, jak popularny w czeskich mediach ksiądz Zbigniew Czendlik. O co więc chodziło młodej kobiecie i czemu nazajutrz o jej proteście napisały na pierwszych stronach wszystkie gazety?

Nasi południowi sąsiedzi rzeczywiście są jednym z najbardziej zlaicyzowanych społeczeństw Europy. Ale to wcale nie oznacza, że tamtejszy kościół nie ma wpływu na ich życie i nie miesza się do polityki. Katolicy są najliczniejszą grupą wyznaniową, według różnych badań stanowią od 10 do 20 proc. społeczeństwa. Tylko część z nich regularnie praktykuje, podobnie jak w Polsce. – Czesi nie lubią instytucji, niespecjalnie chcą się przyznawać, że są wierzący – stwierdził niedawno ks. Czendlik w jednym w wywiadów. – Spotkałem w Czechach kilku księży z Polski, którzy chcieli wprowadzić tu polski model życia religijnego. To absolutnie nie zdało egzaminu, ludzie się zbuntowali – dodał polski duchowny, który od ponad ćwierćwiecza jest proboszczem w czeskim Lanszkrounie.

Zdaniem ks. Czendlika wyobrażenie Czech jako kraju ateistów jest błędne. Tamtejsi katolicy są po prostu inni – nie są tak skoszarowani, jak w Polsce, cenią sobie indywidualizm, często nie utożsamiają wiary z regularną praktyką. Wielu w ogóle nie praktykuje, lecz mimo to uważają się za chrześcijan. Niezbyt liczni według polskich standardów, mimo to odgrywają ważną rolę w tamtejszym życiu publicznym. Związani z kościołem ludowcy z Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (KDU-CSL) zasiadali niemal we wszystkich czeskich rządach po 1989 roku. Prawicowe partie korzystają ze wsparcia kościoła i lokalnych wspólnot, o czym miałem okazję przekonać się w Lanszkrounie podczas kampanii wyborczej w 1996 roku. Głośne są przypadki nawróceń czołowych prawicowych polityków, ostatnio byłego szefa dyplomacji Alexandra Vondry czy premiera Mirka Topolánka.

Katolicyzm jest coraz bardziej modny na czeskiej prawicy, która ze źle skrywanym podziwem spogląda na sukcesy Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego. Czeskim konserwatystom władza wymknęła się z rąk niedługo po tym, jak w 2012 roku rząd Petra Nečasa, praktykującego katolika z Moraw, przyjął niezwykle korzystną dla kościoła ustawę o zwrocie majątku. Wprawdzie niedługo później premier podał się do dymisji i rozwiódł w aurze skandalu, ale kościół odzyskał majątek o równowartości 16 miliardów złotych. Od tej pory jest niezależny finansowo od państwa i coraz aktywniej uczestniczy w rodzimej polityce.

Najbardziej znanym na świecie czeskim duchownym jest ks. Tomas Halik, teolog i filozof, autor wielu książek, wydawanych także w Polsce. Nie znaczy to jednak, że jest dla czeskiego kościoła najbardziej reprezentatywny. W sferze publicznej ton nadaje prymas Duka, reprezentujący skrzydło katolicko-narodowe w stylu Radia Maryja. Ten dawny dysydent, który podczas wspólnej odsiadki z Václavem Havlem na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku ponoć niemal go nawrócił, pozostaje w dobrych stosunkach zarówno w byłym prezydentem Václavem Klausem, jak i z urzędującym na Hradzie Milošem Zemanem. Łączy ich nacjonalizm, islamofobia, niechęć do integracji europejskiej. A także skłonność do wypowiedzi, których styl i treść nijak się ma do rangi pełnionych przez nich urzędów.

W czasach komunizmu czeski kościół przyciągał nonkonformistów, wśród nawróconych byli między innymi muzycy słynnej grupy psychodelicznej Plastic People. Dziś, podobnie jak w Polsce, staje się bastionem konserwatywnych nacjonalistów, którzy decydują o jego obliczu i – jak to ujął ks. Halík – zniechęcają do chrześcijaństwa młodych, wykształconych ludzi. Wtorkowy protest w katedrze św. Wita był tego najświeższym przykładem.

Bezpośrednim powodem happeningu młodej Czeszki było kazanie, wygłoszone kilka tygodni temu w tej samej świątyni, w obecności i za przyzwoleniem prymasa Duki, przez byłego ministra szkolnictwa w rządzie Václava Klausa (w latach 1992-94) monsignore Petra Piťhę. Osiemdziesięcioletni ks. Piťha , jeden z najbardziej szanowanych czeskich księży, roztoczył przed wiernymi apokaliptyczną wizję świata przyszłości, w którym homoseksualiści staną się klasą panującą, a katolicy będą musieli podporządkować się im i wychowywać dzieci zgodnie z ideologią gender (czyli bez wskazania płci, a nawet nadawania dzieciom imion). Nieposłuszni trafią do obozów poprawczych. „Będzie znaczyć mniej, niż wszystkie zwierzęta, które rozmnażają się płciowo, ponieważ kotów, żab i owadów wprowadzane prawa nie obowiązują” – obwieścił kaznodzieja. Wszystko to rzekomo czeka katolików, jeśli czeski parlament ratyfikuje tzw. konwencję stambulską, czyli obowiązującą w trzydziestu trzech krajach europejskich, w tym w Polsce, konwencję o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.

Zdaniem ks. Tomáša Halíka wypowiedź jego dawnego przyjaciela, z którym działali razem w kościele podziemnym w czasach komunizmu, było skandaliczna. Teolog oświadczył publicznie, że takie wypowiedzi świadczą o narastaniu w ultrakonserwatywnych kręgach katolickich – nie tylko w Czechach, ale także w Polsce, na Węgrzech i w Słowacji – tendencji antyliberalnych i autorytarnych, które już raz, w latach trzydziestych ubiegłego wieku, zaprowadziły część katolików na pozycje bliskie faszyzmowi. Jednakże prymas Duka nie znalazł w wypowiedzi ks. Piťhy niczego niestosownego. I właśnie przeciwko temu zaprotestowała młoda aktywistka.

Wypowiedź emerytowanego duchownego, choć wyjątkowo skrajna, jest jednak zgodna z oficjalnym stanowiskiem czeskich biskupów. Od dwóch lat sprzeciwiają się oni przyjęciu konwencji przez parlament (rząd w Pradze podpisał ją w 2016 roku, jako jeden z ostatnich w Europie). Całkowicie odrzuciły konwencję, która zobowiązuje instytucje państwowe do przeciwdziałania i ścigania przemocy wobec kobiet, tylko władze Rosji i Azerbejdżanu. Utrzymują one, że promuje ona „ideologię gender” i homoseksualizm. Podobnego zdania są katoliccy integryści i wspierana przez Moskwę skrajna prawica w wielu krajach europejskich. Niestety, także w Czechach.

Anna Sobecka odczytała w sobotę list prezesa Jarosława Kaczyńskiego z okazji inauguracji roku akademickiego na uczelni Tadeusza Rydzyka w Toruniu.

Napychanie konta Rydzykowi i Kk, obrona pedofilii kleru.

Warszawo kochana💛❤️ Pani Wanda Traczyk-Stawska chce nam coś ważnego przekazać.

Ogromna większość Polaków chce, by kościół odpowiadał za przestępstwa pedofilskie księży. Sondaż przeprowadzono po tym, jak sąd nakazał zakonowi, do którego należał ksiądz Roman B., zapłacić milion złotych odszkodowania jego ofierze.

Z sondażu dla „Faktów” TVN i TVN24 wynika, że 80 procent badanych chce, by kościół odpowiadał za przestępstwa pedofilskie księży – 63 procent odpowiedziało „zdecydowanie tak”, a 17 procent „raczej tak”.

Przeciwko opowiedziało się łącznie 13 procent ankietowanych – 6 procent wybrało odpowiedź „zdecydowanie nie”, a 7 procent „raczej nie”. Kolejne 7 procent osób odpowiedziało „nie wiem, nie mam zdania”.

Sondaż telefoniczny został zrealizowany przez KANTAR Millward Brown w dniach 16-18 października na ogólnopolskiej reprezentatywnej próbie 1004 pełnoletnich Polaków.

Precedensowy wyrok ws. pedofila

16 października podano, że ofiara w bodaj najgłośniejszej w ostatnich latach sprawie księdza pedofila, dostała milion złotych odszkodowania i zaległą rentę od zgromadzenia zakonnego, do którego należał skazany. Prawomocny wyrok sądu zapadł zaledwie kilka dni wcześniej – po raz pierwszy w Polsce uznano, że organizacja kościelna ponosi odpowiedzialność cywilną za czyny księdza pedofila.

Wcześniej, sam duchowny został skazany m.in. za gwałty na kobiecie, która – kiedy padła jego ofiarą – miała 13 lat. Mężczyzna, który skrzywdził dziecko, nie jest już księdzem. Jednak pozostał nim jeszcze jakiś czas po wyroku. Nie pracował z dziećmi, ale odprawiał msze.

Sprawę księdza Romana szeroko opisała na łamach „Gazety Wyborczej” Justyna Kopińska. Reportaż „Ksiądz pedofil odprawia dalej” znajdziesz na stronie „Dużego Formatu” >>>

Ksiądz przetrzymywał dziewczynkę w mieszkaniu i przez kilkanaście miesięcy brutalnie gwałcił. W tym czasie zabierał ją m.in. na pielgrzymki, a sytuacja nie wzbudziła podejrzeń innych duchownych.

Reporterka Justyna Kopińska ustaliła, że zakon Towarzystwa Chrystusowego opłacał jednego z adwokatów, którzy bronili księdza. On sam wyrażał wdzięczność. – Moje zgromadzenie zakonne mnie wspiera. Nie myślą o wyrzuceniu mnie z zakonu. Regularnie odwiedza mnie w więzieniu przełożony – mówił przed sądem.

Tak, to już ta niedziela: pierwsze od trzech lat wybory i pierwsze z czterech, które czekają nas do połowy 2020 r. Uważamy, że to będą – w sumie – najważniejsze głosowania od 1989 r., bo podobnie jak wtedy zdecydują o ustroju państwa i jego pozycji geopolitycznej. Przez niemal 30 lat praktykowania demokracji wybieraliśmy do władzy różne ekipy, ale wszystkie mieściły się w tym samym, mówiąc ogólnie, prozachodnim nurcie (nawet wliczając pierwszy rząd PiS). Dopiero po wyborach w 2015 r. PiS jednoznacznie zerwał ciągłość i konstytucyjną tożsamość tej Rzeczpospolitej, jaka wyłoniła się po upadku PRL i otrzymała historyczną nazwę Trzeciej.

Zręby nowego ustroju już nieźle widać: to, co robi PiS, jest próbą zbudowania państwa scentralizowanego, autorytarnego, monopartyjnego, pod wieloma względami przypominającego system odrzucony – zdawało się raz na zawsze – w 1989 r. Cała retoryka antykomunistyczna nie ma najmniejszego znaczenia wobec praktyki, którą Włodzimierz Cimoszewicz nazwał ostatnio polityczną rusyfikacją. Chyba nikt przed trzema laty nie spodziewał się, że to pójdzie tak szybko i zajdzie tak daleko. O ile sam wynik wyborów sprzed trzech lat, dający Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego partii samodzielną większość parlamentarną, można było odczytywać także jako skutek niezwykłego politycznego zbiegu okoliczności (wyjazd Tuska, przegrana Komorowskiego, półprocentowy pech lewicy itd.), to teraz już nie będzie przypadku. Po trzech latach rządów PiS wiadomo, o co chodzi, jaka jest stawka i wybór staje się plebiscytem za lub przeciw.

Oczywiście wynik wyborów samorządowych jest tylko pewną prognozą, bynajmniej nieprzesądzającą o politycznej przyszłości Polski, ale może to być prognoza samosprawdzająca. To, że PiS zwiększy stan posiadania we władzach lokalnych, nie ulega wątpliwości: przed czterema laty startowali jako „wieczna opozycja”, partia słabo zakorzeniona w wielkich miastach, i mimo dużych wpływów na wsi i w mniejszych ośrodkach równoważona tam przez mocny PSL. Teraz, wykorzystując pozycję partii władzy, muszą przesunąć układ sił lokalnych w swoją stronę. Pytanie tylko jak bardzo? Spektakularna klęska opozycji w wyborach do sejmików i utrata choćby jednego–dwóch największych miast (zwłaszcza Warszawy) byłaby potwierdzeniem, że od „przypadkowych” wyborów w 2014 i 2015 r. PiS wzmocnił swoją społeczną legitymację, że niejako ex post otrzymał od wyborców rozgrzeszenie z łamania konstytucji, naruszania niezależności sądów czy psucia międzynarodowej reputacji Polski.

Nie da się bowiem wypreparować obecnych lokalnych wyborów z ogólnego politycznego kontekstu: trudno sobie wyobrazić, że ktoś głosuje na kandydata lub listę PiS, nie zgadzając się z tym, co ta partia robi w kraju i z krajem. Polaryzacja polityczna zaciera tradycyjną specyfikę tych głosowań, odbiera im lokalność, upolitycznia nawet na szczeblach rad gmin, dzielnic czy powiatów, gdzie jedno z najczęstszych dziś przedwyborczych ćwiczeń polega na próbach zidentyfikowania, jaka partia kryje się za kamuflującymi nazwami różnych lokalnych komitetów.

Zwracamy uwagę od początku obecnej kampanii wyborczej, że tym razem chodzi nie tylko o obsadę samorządów, ale o ich faktyczne przetrwanie. PiS nie ukrywa, że dąży do stworzenia systemu hierarchicznego, gdzie „terenowym organom władzy państwowej” przypada rola, jak to się kiedyś mówiło, pasa transmisyjnego. Główny wyborczy przekaz PiS (o czym szerzej piszą Marek Borowski i Rafał Kalukin), że pieniądze publiczne będą trafiać głównie do „współpracujących z rządem samorządów”, w końcowej fazie kampanii został jeszcze zaostrzony deklaracjami warszawskich kandydatów partii Piotra Guziała i Patryka Jakiego. Nawet jeśli zapowiedź sankcji wobec mieszkańców stolicy została potem oficjalnie złagodzona, zamiar perswazyjny był czytelny do bólu. PiS często tak robi, że jakiś radykalny pogląd wygłaszają akolici, co pozwala jednocześnie powiedzieć i nie powiedzieć. W każdym razie mieliśmy do czynienia z „aferą reprywatyzacyjną Patryka Jakiego”, bo kandydat PiS na prezydenta Warszawy dał do zrozumienia, że pieniądze publiczne są de facto własnością partii i jej ludzi.

Jaki skutek wyborczy będzie miał ten lekko zawoalowany (ale stosowany powszechnie w tej kampanii) szantaż, trudno powiedzieć, choć pewnie im większe miasto, tym mniejszy. W ogóle kampania samorządowa PiS, która przez specjalistów marketingu politycznego była uważna za nieporównanie lepszą niż opozycyjne, nie przyniosła rządzącej partii znaczących sondażowych zdobyczy. Kandydaci PiS na prezydentów dużych miast w ostatnich badaniach gromadzili między 20 a 25 proc. głosów, a więc znacznie poniżej ogólnopolskiego poparcia dla partii. Jeśli opozycja miałaby zatrzymać polityczny marsz PiS do pełni władzy, to właśnie teraz; w tych wyborach jest na to szansa. Ogólnokrajowa słabość ugrupowań opozycyjnych nie jest tak widoczna na poziomie lokalnym. Polacy na ogół są zadowoleni z warunków życia w swoich miejscowościach, nie lubią zmieniać sprawdzonych gospodarzy, raczej cenią sobie autonomię lokalnych władz i to też przemawia na korzyść kadr nie-PiS. Zresztą, wobec jawnie centralistycznych zamiarów władzy, określenie „samorządowiec PiS” brzmi jak oksymoron, w typie – cytując żart dawnego felietonisty POLITYKI Michała Radgowskiego – „parlamentarzysty radzieckiego” czy „Wodogrzmotów Mickiewicza”.

Już za kilka dni, po pierwszym wyborczym teście, dowiemy się, jakie są dziś realne polityczne preferencje i nastroje Polaków. To nie będą łatwe wybory, choćby ze względu na wielość list, ogromną liczbę kandydatów, zdawkowość programów, wymieszanie racji lokalnych i ogólnych. Ale aż do momentu wrzucenia kartek do urny mamy czas, żeby się do zadania przygotować. Zawsze, od dziesięcioleci, zachęcamy do głosowania. Jednak tym razem jeszcze bardziej, bo rozpoczyna się wielki wyborczy pojedynek, na który każdy z nas został wyzwany. Stąd ten Gary Cooper na okładce.

Nadszedł czas, żeby bronić swoich miast i praw.

W niedzielę 21 października od godziny 7 do 21 ponad 30 mln uprawnionych do głosowania Polaków ma szansę wybrać 1548 wójtów, 822 burmistrzów, 107 prezydentów miast i 39 256 radnych rad gminnych, powiatowych i wojewódzkich. To najbardziej skomplikowane spośród wyborów powszechnych, z największą liczbą kandydatów i kart do głosowania, dlatego dobrze jest się przygotować. Wielu kandydatów występuje pod dobrze brzmiącymi nazwami komitetów, które mają ukryć partyjną przynależność. Co zrobić, aby zagłosować na ten komitet i tego kandydata, którego naprawdę chcemy wybrać? Co zrobić, aby nie było tak jak w tej piosence Lady Pank: „Wolne wybory, chyba to znasz. Co cztery lata do urny gnasz. Aż ze zdziwienia mięknie ci dziób. Wrzucasz kartkę i wybierasz drób…”.

1.

W zależności od miejsca zamieszkania każdy z wyborców otrzyma trzy lub cztery karty do głosowania. Mieszkańcy gmin i miast niebędących miastami na prawach powiatu wybierają: radę gminy lub miasta, radę powiatu, sejmik województwa oraz wójta lub burmistrza, lub prezydenta miasta. Mieszkańcy miast na prawach powiatu wybierają:radę miasta, prezydenta miasta oraz radnych do sejmiku wojewódzkiego. Głosujący w stolicy dodatkowo wybierają radę dzielnicy. Na karcie do głosowania, którą będzie całkiem spora płachta (a tylko tam, gdzie zarejestrowano więcej niż 20 komitetów wyborczych, książeczka), w lewym dolnym rogu znajdziemy instrukcje głosowania. Anna Godzwon, ekspertka prawa wyborczego, radzi zapamiętać: jedna karta, jeden kandydat, jeden znak „x”. Na jednej karcie będziemy mieli do wyboru kandydatów tylko do jednego szczebla samorządu i na jednej karcie wybieramy tylko jedno nazwisko.

2.

PKW w losowaniu przydzieliła numery list od 1 do 10 dla tych komitetów wyborczych, które zarejestrowały kandydatów w co najmniej połowie okręgów w wyborach do wszystkich sejmików wojewódzkich. I tak np. PSL ma wszędzie numer 2, Koalicja Obywatelska PO i N – 4, SLD – 5, a PiS numer 10. Wszędzie tam, gdzie PiS czy Koalicja Obywatelska wystawiają kandydatów pod swoim szyldem (wszystkie sejmiki, rady miast, gmin, powiatów, dzielnic w stolicy), należy szukać właśnie ich numeru listy. Dalsze numery list od jedenastego wzwyż komisarze wyborczy przydzielali lokalnym komitetom.W sumie w całej Polsce zarejestrowało się 9027 komitetów wyborczych, z czego partyjnych 21, koalicyjnych 2, organizacji 326 i aż 8678 komitetów wyborczych wyborców. Do ustalenia zwycięzców tych wyborów posłużą różne metody przeliczania głosów na mandaty. Najwięcej, bo aż 32 190 radnych, zostanie wybranych z wykorzystaniem metody większości względnej (w JOW). To radni gmin do 20 tys. mieszkańców. Pozostali radni gminni oraz radni powiatowi i wojewódzcy, a także radni w dzielnicach Warszawy zostaną wybrani z wykorzystaniem proporcjonalnej metody D’Hondta, tej samej, która ustala wyniki do Sejmu. Do wyliczenia, kto został wójtem, burmistrzem i prezydentem miasta, wykorzystuje się metodę większości bezwzględnej. W tym przypadku zwykle niezbędna jest druga tura wyborów.

3.

Jak zauważa Anna Godzwon, w mniejszych gminach szyldy partyjne raczej kandydatom przeszkadzają, więc ich nie ujawniają. Na przykład w Obornikach Śląskich zarejestrowano komitet wyborców Anny Morawieckiej, a także Arkadiusza Poprawy. Oboje walczą o fotel burmistrza, ona jest siostrą premiera i od kilku lat jest w PiS, a on należy do PO. Skąd mniej zorientowani wyborcy mają wiedzieć, że dany kandydat należy do partii? Na karcie wyboru wójta, burmistrza czy prezydenta nazwiska wszystkich kandydatów będą ułożone alfabetycznie. Przy każdym będzie informacja, jaki komitet go zgłosił, ale – uwaga – będzie to skrót nazwy (do 45 znaków ze spacjami, np. dla PiS: KW Prawo i Sprawiedliwość, dla Koalicji Obywatelskiej: KKW Platforma. Nowoczesna Koalicja Obywatelska).

– Jeśli kandydat startuje z komitetu własnego poparcia, to na samej karcie nie znajdziemy informacji o jego związkach z partią polityczną. Dlatego warto przed wejściem do lokalu wyborczego przeczytać dokładnie obwieszczenie terytorialnej komisji wyborczej, to na dużych płachtach, bo tam obowiązkowo przy każdym kandydacie jest informacja, z jakiej jest partii i która partia go wystawia – radzi Anna Godzwon. I tak na przykład na obwieszczeniach w stolicy można już dziś przeczytać, że Patryk Jaki jest członkiem Solidarnej Polski (choć w czasie debaty zrezygnował z członkostwa, ale obwieszczenia już były wydrukowane i rozwieszone), a na prezydenta zgłoszony jest przez Prawo i Sprawiedliwość.

4.

Kandydaci na radnych nie mają obowiązku przyznawać się, do jakiej partii należą, ale mogli – jeśli chcieli – zażyczyć sobie takiego wpisu na obwieszczeniu wyborczym. Co zrobić, jeśli nie mamy pewności, czy i z jaką partią jest związany dany kandydat, a swój wybór motywujemy właśnie partyjną przynależnością? Trzeba polegać na własnej dociekliwości przed pójściem do lokalu wyborczego, a już w czasie samego głosowania można dyskretnie zlustrować kandydatów, korzystając z wyszukiwarek internetowych we własnych telefonach komórkowych. Czas na głosowanie mamy nieograniczony, ważne, by pamiętać, aby nie pokazywać innym tego, co wyświetlimy na ekranie, aby nie złamać ciszy wyborczej.

5.

Jeśli chodzi o ciszę wyborczą, to do PKW wpłynęło pytanie jednego z komitetów o to, czy członkowie komisji wyborczej mogą ubrać się tego dnia w koszulki z napisem „konstytucja” (tym charakterystycznym i znanym powszechnie z projektu Łukasza Rayskiego). – Według PKW członkowie komisji nie powinni nosić tego dnia niczego, co demonstruje ich poglądy w sprawach społecznych i politycznych. Członkowie komisji mają zapewnić spokój i godność aktu wyborczego oraz przeprowadzić głosowanie sprawnie i bez niepotrzebnych sporów – mówi Krzysztof Lorentz, dyrektor Zespołu Kampanii Wyborczych w Krajowym Biurze Wyborczym.

Dodaje, że przepisy Kodeksu wyborczego nie rozstrzygają oczywiście tak szczegółowych spraw, jak strój wyborców, i PKW nie zajmuje w tych sprawach stanowiska. Bardzo ryzykowne wydaje się też przyjście na wybory w takiej koszulce. Trzeba pamiętać o zakazie agitacji w lokalu wyborczym, a ta koszulka może być uznana za demonstrowanie własnych poglądów politycznych. Jeśli tego dnia w lokalu wyborczym, a także poza nim, ktoś na widok osoby ubranej w napis „konstytucja” stwierdzi, że złamana została cisza wyborcza, może zgłosić to na policję. Ostatecznie sprawę rozstrzygnie sąd, który – jeśli uzna, że doszło do wykroczenia – może nałożyć karę do 5 tys. zł grzywny. Starczy na kilkadziesiąt takich koszulek, które lepiej założyć po zamknięciu lokali wyborczych, w niedzielę o godz. 21.

>>>

Znakomity wierszyk Andrzeja Waligórskiego czytany przez autora. O członkach.

Alfabet kampanii z tego nie wyjdzie, to raczej luźne spostrzeżenia spisywane na szybko przed ciszą wyborczą (instytucja anachroniczna, którą sobie z egoistycznych pobudek niesłychanie cenię).

Żółwie i ślimaki. Polityk prawicy starcie PiS z Koalicją Obywatelską nazwał wyścigiem żółwi. Kampania PiS pod koniec wygląda naprawdę dziwnie, znikąd pojawił się (i równie szybko zaniknął) obrzydliwy spot straszący, że jak opozycja weźmie samorząd, to nastanie terroryzm islamski i przemoc seksualna. Jeśli PiS chciał w ten sposób zmobilizować wyborców PO i Nowoczesnej, to cel osiągnął.

Koalicja Obywatelska na odwrót – finiszuje całkiem udanie, za to wcześniej była jak pijane dzieci we mgle; liderzy sprawiali wrażenie, jakby nie mieli pojęcia, jakie jest (jeśli jest) stanowisko KO w tej czy innej sprawie. Skądinąd Koalicja naprawdę imponuje, prąc do wyborów bez programu wyborczego, bo ta garść ogólników podlana antypisowskim sosem na miano programu na pewno nie zasługuje.

Żółwie miałyby problem, tyle że ścigają się z nimi ślimaki. Ani SLD, ani Kukiz ’15 nie błyszczą w tej kampanii. PSL, owszem walczy zażarcie, ale straty w porównaniu z dziwnymi wyborami 2014 r. będą tak wielkie, że wrażenie klęski jest nieuniknione.

Załamanie kampanii Jakiego. Pięknie żarło, ale zdechło. Szans Patryka Jakiego na prezydenturę od początku należało szukać pod mikroskopem – i to jakimś profesjonalnym – ale dłuższy czas zanosiło się na wyrównaną walkę w I turze. A teraz nawet w TVP Info (bez nerwów, o telewizji publicznej jeszcze będzie) z pewnym zadziwieniem informują o wyraźnej przewadze Rafała Trzaskowskiego, choć eksperci o nieznanych nazwiskach uspokajają, że Jaki dopiero się rozpędza i wygra w II turze. No ale chyba nie wygra, a sukcesem będzie poprawienie wyniku Jacka Sasina (41 proc. w II rundzie).

W ostatnim tygodniu coś się zaczęło w kampanii rozłazić, sprinter zaczął wpadać na płotki zamiast je przeskakiwać. Jaki przestał być ambitnym chłopakiem z sąsiedztwa i poszedł w przekaz „rząd da pieniądze, jak ja będę prezydentem”. No tak się stolicy nie uwodzi. A Trzaskowski? W ostatnich dniach jakby sobie przypomniał, że w kampanie to on umie.

Sejmiki poza radarem. Nie liczyłem tego oczywiście, ale śledzę programy informacyjne i odnoszę wrażenie, że o Jakim, Trzaskowskim i gromadzie innych potencjalnych prezydentów w pozostałych dużych miastach jest dużo więcej niż o znacznie ważniejszych wyborach do sejmików. W metropoliach mieszka kilkanaście proc. Polaków, prawdziwą siłę partii pokaże głosowanie sejmikowe. A jego wynik jest w gruncie rzeczy kompletnie nieprzewidywalny, poza takimi oczywistościami, że PiS wygra z poparciem w widełkach 30-40 proc., druga będzie KO z wynikiem 20-30 proc., a trzecie PSL. I że zdecydowana większość sejmików pozostanie w rękach PO-PSL z epizodycznym udziałem innych graczy. Cel PiS, o którym mówił Jarosław Kaczyński – samodzielna większość w 4-5 sejmikach – mocno się oddalił w końcówce kampanii.

Sondaże są niedoskonałe, wielu wyborców jest niezdecydowanych, realna popularność PSL na poziomie lokalnym – niezgłębiona. Ostatnie badania przyniosły zwyżkę notowań Bezpartyjnych Samorządowców, ale czy to się przełoży na mandaty radnych? Jeśli tak, to PiS zyskuje potencjalnego koalicjanta (i to nie tylko w sejmikach).

Ziobro i kij w szprychy PiS. Jeśli obóz władzy będzie musiał szukać winnego niepowodzeń, to Zbigniew Ziobro wskaże na Mateusza Morawieckiego (bo nagrania), a Morawiecki – na Ziobrę. Minister sprawiedliwości, narzekają w PiS, nie tylko nie pomagał w kampanii, lecz i na koniec jej zaszkodził wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie konstytucyjności jednego z przepisów traktatu o funkcjonowaniu Unii. Opozycja mogła dzięki temu mówić o Polexicie, mobilizując swoich zwolenników. Po 4 listopada przyjdzie czas rozliczeń. Wiele wskazuje, że kampanii nie będzie dobrze wspominał szef sztabu Tomasz Poręba. No i ciekawe, czy w spodziewanej rekonstrukcji rządu Morawiecki będzie meblującym czy meblowanym. Dymisja premiera wydaje się dziś mało prawdopodobna, ale z kampanii wychodzi mocno poobijany.

TVP. Wszelkie rozważania o telewizji publicznej są utrudnione, bo unikam wulgaryzmów. Ale takiego zbydlęcenia jak przy okazji tej kampanii jeszcze nie było. Symbolem jest dla mnie pasek „Wiadomości”: „Hitlerowskie chwyty Platformy Obywatelskiej”, symbolem jest materiał p. Węża o słowach Grzegorza Schetyny ilustrowany zdjęciami ciał pomordowanych Tutsi, symboliczne jest oddawanie głosu wyłącznie ludziom zakochanym we władzy i gardzącym opozycją.

Światełkiem w tunelu jest rozmowa z posłem PiS.

– Jak się panu podoba TVP?
– Odpowiem tak. Dużo jeżdżę po Polsce, śpię w różnych hotelach. Dwa lata temu kłóciłem się z innymi gośćmi, żeby wyłączyć TVN 24 i włączyć TVP Info. Dziś sam zmieniam na TVN 24.

Dziwną rzeczą jest nienawiść. Gdy nie może znaleźć ujścia w typowych formach agresji, jak bicie i wrzask, chwyta się obłudy i przewrotności, a nawet udaje moralną troskę. Gdy cały cywilizowany świat patrzy oniemiały na globalny spektakl, którego kolejne akty przynoszą nowe, coraz bardziej przerażające wieści o skali pedofilii w Kościele katolickim, polscy katolicy nie zdobyli się na jedno choćby słowo potępienia dla organizacji, w której moralną wyjątkowość wszak gorąco wierzyli. Nie, tragiczne rozczarowanie nie jest ich udziałem.

Homoseksualizm i pedofilia. Podłe insynuacje

Nieczułość i brak reakcji to jedno, a festiwal nienawiści – drugie. W Zielonej Górze, której ulicami przejdzie pierwszy w historii Marsz Równości, organizacje katolickie, podobnie jak w innych miastach, planują kontrdemonstracje. Tym razem jednak wyjątkowe, bo z hasłami, których nienawistna przewrotność nie ma chyba w Polsce precedensu. Oto fundacja PRO – Prawo do Życia maszerować będzie pod hasłem „Stop pedofilii”. Na podłej insynuacji się nie kończy. Została ona bowiem rozbudowana do postaci jakiejś oszalałej narracji rodem z antykacerskich ukazów średniowiecznej inkwizycji. Czytamy więc, że w Zielonej Górze ma przejść „homoparada”, której uczestnicy „będą domagać się legalizacji związków homoseksualnych i wolności dla wszystkich rodzajów współżycia, a pośrednio, przez edukację seksualizującą, nawet dla akceptacji seksu z dziećmi”.

Gdy ludzi zaślepia nienawiść, puszczają wszelkie hamulce. Każda podłość staje się miła i dobra, każda kalumnia i oszczerstwo wydają się aktem strzelistym. Opancerzeni w pychę i załganie „obrońcy życia” na tym zresztą nie poprzestali. Po mieście od kilku dni jeździ samochód obwożący baner o następującej treści: „Stop pedofilii. Pedofilia występuje do 20 razy częściej wśród homoseksualistów”. Ma on, rzecz jasna, sugerować, że Marsz Równości to w swej istocie promocja pedofilii.

Pierwszy Marsz Równości przeszedł przez Lublin. Agresorzy atakowali

Dla fanatyków nie liczy się prawda

Nie wiem, czy ci opętańcy wierzą w te brednie. Nie wiem nawet, czy w ogóle kategorie prawdy i fałszu należą do ich mentalnego wyposażenia. Szczerze mówiąc – wątpię. Dla fanatyków nie liczy się bowiem prawda, nie mówiąc już o uczciwości intelektualnej i zwykłej przyzwoitości. Sam fanatyzm musi im wystarczać za całą moralność.

Trudno wejść w kontakt z psychiką zaślepionych nienawistników. Można za to z podziwem obserwować ich bezbrzeżną obłudę. Gdyby wierzyli w to, co mówią, a jednocześnie chcieli choćby przed sobą udawać uczciwość i szczerość swego moralnego oburzenia, to raczej by zamilkli – wszak wśród duchowieństwa katolickiego, wedle źródeł kościelnych (pisał o tym m.in. ks. Prusak), osoby homoseksualne stanowią co najmniej jedną trzecią. Gdyby szukać potwierdzenia dla fałszywej tezy o wielokrotnie większej częstości występowania pedofilii wśród gejów, to nie ma lepszego przykładu. Ostrze homofobii „prolajferów” ani słuszny gniew wobec pedofilii nigdy jednak nie zostaną skierowane przeciw księżom. Nie o żadną moralność tu bowiem chodzi, tak jak i nie o prawdę. Chodzi wyłącznie o nienawiść.

I to jest może największa zasługa Marszów Równości. Te radosne pochody na cześć równości i tolerancji są jak wiatr, który wywiewa z ciemnych nor śmiecie nienawiści i pogardy. Bez żadnego przymusu i przemocy zło wypełza samo i samo siebie piętnuje, publicznie pokazując całą swą ohydę. Ten niezwykły, wręcz manichejski kontrast stał się już nieodłączną częścią przekazu Marszów Równości. Tak więc zapraszamy „prolajferów”!

Ponad 670 tysięcy osób – według organizatorów – wzięło udział w marszu ulicami Londynu. Jego uczestnicy domagali się od rządu Wielkiej Brytanii powtórzenia referendum w sprawie brexitu. Premier Zjednoczonego Królestwa Theresa May nie dopuszcza takiej możliwości.

Jak podała agencja AFP, tłum protestujących przemaszerował z Hyde Parku do Pałacu Westminsterskiego. Uczestnicy pochodu podkreślali, że decyzja o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej z 2016 roku została podjęta zbyt pochopnie.

– Myślę, że ludzie zostali wprowadzeni w błąd na różne sposoby – podkreślił Peter Hancock, właściciel małej firmy, który wziął udział w sobotnim proteście. Jego żona Juile w rozmowie z AFP dodała, że jako Brytyjka „nie widzi żadnych korzyści” z wyjścia jej ojczyzny ze Wspólnoty.

Tusk: interesy Polaków w Wielkiej Brytanii bezpieczne po brexicie

W marszu wziął udział m.in. burmistrz Londynu Sadiq Khan i były piłkarz Gary Lineker.

Internetową petycję w sprawie powtórzenia referendum przed marcem 2019 roku, kiedy oficjalnie Zjednoczone Królestwo przestanie być członkiem UE, podpisało do tej pory 950 tys. osób.

Pomimo tego brytyjska premier Theresa May jasno daje do zrozumienia, że nie dopuszcza powtórzenia głosowania sprzed dwóch lat. – Nie będzie drugiego referendum. Obywatele zagłosowali, a rząd to zrealizuje – oświadczyła w środę szefowa rządu.

Tusk przestrzega przed twardym brexitem

Agencja AFP przypomina, że pomiędzy rządem w Londynie i unijnymi urzędnikami trwa impas w sprawie warunków wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Wśród spornych kwestii pozostaje m.in. ewentualne przywrócenie kontroli na granicy Irlandii i Irlandii Północnej. Na problemy tej kwestii wskazywano po czwartkowym szczycie unijnym w Brukseli.

W przeprowadzonym 23 czerwca 2016 roku referendum 52 proc. Brytyjczyków opowiedziała się za wyjściem ich ojczyzny z UE. Frekwencja wyniosła 72 proc.

Zgodnie z unijnym traktatem Wielka Brytania przestanie być członkiem Wspólnoty dokładnie 29 marca 2019 roku, czyli dwa lata po rozpoczęciu procesu wyjścia z Unii.

Waldemar Mystkowski pisze o ciszy wyborczej.

Cisza ma różne konotacje, ale nas interesuje cisza wyborcza, która zastygła na ustach polityków i wyborców, jest jak pryszcz, jak zajad, który uwiera. Tak można powiedzieć o ciszy politycznej jako zjawisku fizycznym, potraktować jak oksymoron ciszy, której nie ma.

Jest też cisza psychologiczna w oczekiwaniu na wynik wyborów. Ta cisza aż huczy, dudni, to „cisza” gniewu, a ten nigdy nie jest cichy, bo chciałoby się wyjść na ulicę i krzyczeć w naszej sytuacji słowo, które nie narusza ciszy, ale jest prymarne w polskiej polityce, te słowo to rzecz jasna: „konstytucja”.

Inna jednak rzecz natchnęła mnie, aby napisać kilka słów o ciszy, mianowicie, iż cisza wyborcza mimo wszystko daje odpoczynek od polityków. Nie polityki, lecz polityków, a jest ich całkiem sporo.

Tych polityków, których jak niektórych znajomków omijamy szerokiem łukiem, bo ani przyjemność z takimi obcować, rozmawiać, a słuchanie powoduje, że uszy więdną, mózg się lasuje.

Mamy takich znajomych, a polityków jest dużo, dużo więcej, gdyby ich przerobić na gospodarkę, to Polska dawno przegoniłaby cywilizowany Zachód i bylibyśmy krajem miodem i mlekiem płynącym, bylibyśmy Ziemią Obiecaną.

Chciałoby się westchnąć, dlaczego tak rzadko są wybory, dlaczego tak rzadko nastaje cisza wyborcza? Czy nie można byłoby tak zrobić, jak z handlem w niedzielę, galerie zamknięte, więc politycy mogliby odpocząć i ich galerie zamknąć, te loże szyderców zakluczyć, niech jeden z drugim w domu żonę słowem molestuje, przynajmniej byłoby więcej rozwodów, rodziny byłyby zdrowsze, nie zarażone toksynami, jak dzisiaj rodziny pewnej partii, dla której ona jest najważniejsza, lecz gdy na ich podwórko wejdą tabloidy, to okazuje się, że kochanka jest najważniejsza.

Gdyby w mediach obowiązywała cisza wolna od polityków, podniósłby się poziom debaty, a także wyborcy mieliby szanse podnieść samoświadomość obywatelską. Zależność jest oczywista. W telewizjach zmieniłaby się ramówka, większy odsetek czasu byłby na kulturę, dopuszczalna byłaby publicystyka polityczna własna, komentatorzy podnieśliby poziom poprzez to, iż musieliby tworzyć materiały bardziej uniwersalne i dociekaliby, co stało się w tygodniu, co było najważniejsze, a co nazbyt miałkie, nieistotne.

W takim wypadku populizm miałby mniejsze szanse, bo on bazuje na pustostanie intelektualnym, na emocjach bez wewnętrznego pokrycia i na pustych obietnicach. A zatem ciszę wyborczą rozszerzyć na niedziele niehandlowe.

Cisza poza tym ma najważniejszy walor – egzystencjalny. W ciszy się skupiamy, w ciszy tworzymy. To jest awers ciszy, jest jednak rewers ciszy politycznej, o którym pisze Ryszard Kapuściński: „Cisza jest potrzebna tyranom i okupantom, którzy dbają, aby ich dziełu towarzyszyło milczenie”.

W demokracji jednak cisza oczyszcza ze złogów politycznych tych, którzy obiecują gruszki na wierzbie, a dowartościowuje nas, bo mamy więcej czasu na refleksje i mamy większe szanse nie dać się nabrać szydercom politycznym – populistom. A zatem niedziele niehandlowe rozszerzyć na polityków, na tych handlarzy starzyzną kłamstw.

2 komentarze do “Wygrać wybory! Musimy odpędzić od Polski złe demony, jad, nienawiść i wykluczenie z UE

Dodaj komentarz