Archiwa tagu: Ewa Pokorska

Morawieckiego widmo afery podsłuchowej

„Nie dostaliśmy do dzisiaj pozwu, który Komisja [Europejska – dop. Red.] miała zgłosić do Trybunału Sprawiedliwości” – powiedział w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w Polsat News Mateusz Morawiecki. Premier – w sprawie dialogu Polski z KE i zmianach w sądownictwie – podkreślił, że dopiero wtedy rząd się ustosunkuje do wątpliwości tego gremium, dotyczących reformy sądownictwa w Polsce. Przypomniał, że Polska toczy z KE dialog. Pochwalił się również, że już teraz za sprawą pewnych regulacji, m.in. losowemu przydziałowi spraw sądowych, „słyszy pozytywne komentarze”. – „Jestem chwalony, to zasada, która już dawno powinna być wdrożona” – powiedział.

Premier uważa, że UE nie rozumie historycznych uwarunkowań Polski. – „Jesteśmy krzywdzeni przez Brukselę” – stwierdził, na całego grając na antyeuropejskich sentymentach. – „To dlatego, że Bruksela, ale tak naprawdę też kilka krajów zachodnioeuropejskich, bardzo ważnych, zacnych, nie rozumie sytuacji w Polsce, która jest sytuacją systemu postkomunistycznego” – mędrkował Morawiecki. Zapewnił, że rząd PiS nie zamierza wycofywać się ze zmian w wymiarze sprawiedliwości. Dlaczego? „Ona jest potrzebna dla sprawnego funkcjonowania państwa” – zadeklarował. Jak podkreślił, aż 80 proc. społeczeństwa chce reformy w tym obszarze, dyskretnie przemilczając fakt, że trudno postawić znak równości między powszechnie wyrażaną potrzeby reformy, a łamaniem konstytucji. Na to ostatnie nie widać zapotrzebowania społecznego.

Mateusz Morawiecki skomentował też status prof. Małgorzaty Gersdorf. – „Pani Gersdorf jest dla mnie profesor, która była I prezes Sądu Najwyższego” – wyjaśnił, jak rozumie jej obecną sytuację zawodową. Zastrzegł, że nie będzie ujawniał swojej rozmowy z nią.

Premier odniósł się również do nakazu sprostowania jego słów, który wydał sąd. – „To nie zaszkodzi kampanii PiS dlatego, że pokazujemy, że dotrzymujemy słowa” – powiedział. – Użyłem słowa „wydajemy”, a powinniśmy użyć „wydamy”, bo dopiero 3 dni później przyjęliśmy na radzie [Radzie Ministrów – przyp. Red.] tę sprawę” – powiedział. Tymczasem „prawda jest taka, że my wydajemy, dzisiaj już, 1 mld 300 mln i te pieniądze są już, że tak powiem, skonsumowane na drogi lokalne, a fundusz, który utworzyliśmy, to fundusz 6 mld” – pochwalił swój rząd. Zauważył też, że „nawet sąd, który jest bardzo surowy dla PiS, nie nakazał żadnych przeprosin”. Morawiecki uznał natomiast, że to PO powinno przeprosić za to, że tak mało budowało i remontowało dróg lokalnych. – „Platforma kłamała, kłamie i będzie kłamać w takich sytuacjach” – zaznaczył, wywijając kota ogonem.

Premier uważa też, że informacje o jego nagraniach z restauracji „Sowa i Przyjaciele” nie są niczym nowym. – „To są informacje, które w Warszawie są znane od 3 czy 4 lat” – powiedział nonszalancko o swoich nagraniach, które ujawnił portal Onet. Morawiecki uważa natomiast, że data ich wypłynięcia jest „nieprzypadkowa”. – „Sorry panowie, ale to niestety wasze afery” – dodał.

W trakcie wywiadu padły też słowa dotyczące opozycji, czy raczej mediów. – „Jak czasami pytam moich współpracowników w sztabie wyborczym: jak tam opozycja? Co oni robią? To często mi mówią: ale która opozycja? Cytuję: TVN czy Fakt? Mówią, że w pierwszej kolejności zawsze trzeba popatrzeć, co tam „Fakty” [podają – dop.]”  – opowiadał Mateusz Morawiecki.

Premier został również poproszony o skomentowanie słów swojego ojca Kornela Morawieckiego, który stwierdził, że to Rosja i USA powinny zdecydować o obecności stałych baz NATO w Polsce. – „Muszę powiedzieć, że jestem bardzo zaskoczony tymi słowami. Chociaż wydawało mi się, że niewiele jest rzeczy, które mogłyby mnie zaskoczyć. Ma prawo do swoich poglądów” – powiedział wymijająco i dodał, że on sie z tym „oczywiście” nie zgadza. Cóż, konieczność łagodzenia słownych wyskoków ojca w przestrzeni medialnej trudno nazwać miłym zadaniem. Można odnieść wrażenie, że temperamentny Kornel Morawiecki próbuje „premierować” za syna…

Na koniec rozmowy Morawiecki pogratulował polskim siatkarzom wygranej na Mistrzostwach Świata. – „To jest coś fenomenalnego” – ocenił premier. Rozmowa Bogdana Rymanowskiego z Mateuszem Morawieckim była debiutem dziennikarza w nowej stacji.

PMM: Prowadzimy reformę sądów zgodnie z Konstytucją i zasadami, które obowiązują w UE. Jesteśmy krzywdzeni przez Brukselę

– Dzisiaj muszę powiedzieć uczciwie, że uważam, że my tę reformę [wymiaru sprawiedliwości] prowadzimy nie tylko zgodnie z Konstytucją, najlepszym interesem społeczeństwa, ale również zgodnie z pewnymi zasadami, które w UE obowiązują. My utworzyliśmy instytucje, które są nawet bardziej poddane kontroli środowiska sędziowskiego, np. KRS, niż to jest w innych krajach członkowskich – stwierdził premier Mateusz Morawiecki w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w „Wydarzenia i opinie” Polsat News.

– Myślę, że tak, tutaj jesteśmy krzywdzeni przez Brukselę, a to dlatego, że Bruksela, ale tak naprawdę też kilka krajów zachodnioeuropejskich, bardzo ważnych, zacnych, nie rozumie sytuacji w Polsce, która jest sytuacją systemu postkomunistycznego – dodał PMM.

– To nie jest film przeciwko wierze, on powinien być wstrząsem – mówił w TVN24 Janusz Gajos o „Klerze”. Aktor wcielający się w rolę biskupa Mordowicza stwierdził też, że informacje o rekordowej oglądalności filmu dodają otuchy.

– To nie jest film przeciwko wierze, nie przeciwko Kościołowi – mówił w „Kropce nad i” w TVN24 Janusz Gajos, odtwórca jednej z głównych ról w filmie Wojciecha Smarzowskiego „Kler”.

– Na pewno jest przeciw Kościołowi jako instytucji, która jest daleka od duchowości, że to jest rodzaj teatru, który ma swoją kurtynę, za którą dzieją się różne rzeczy. Jak się tam zagląda, to wywołuje wielki sprzeciw – kontynuował wywód na temat „Kleru” Gajos.

Aktor powiedział, że nie wahał się, czy zagrać postać biskupa Mordowicza (ps. „Morda”) u Wojciecha Smarzowskiego. – Zapytałem tylko, czy pewne zachowania w scenariuszu są udokumentowane – powiedział Gajos.

Gajos o „Klerze”: Ten film powinien być wstrząsem

Olejnik zapytała, który moment był najtrudniejszy w filmie. Jak powiedział Janusz Gajos, to chwila, gdy biskup Mordowicz mówi „dobra robota”, gdy dowiaduje się, że w końcu zebrano informacje na temat nadużyć seksualnych jednego z duchownych.

Ten film powinien być takim wstrząsem i myślę, że będzie taki wstrząsem. Wiemy o wielu przypadkach, jakie nie mieszczą się w głowie. Jest pewnego rodzaju ochrona ludzi, którzy dopuszczają się rzeczy strasznych. Normalny człowiek zostałby surowo ukarany, oni są ukrywani

– mówił Gajos dodając, że może być irytujące, iż jest pewna kasta, która unika odpowiedzialności, jak to ma miejsce w przypadku duchownych.

Gajos o rekordowej oglądalności „Kleru”: To dodaje otuchy

Monika Olejnik przywołała fragment wypowiedzi prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, która pojawia się też w filmie w sparafrazowanej wersji: „Każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę”.

To jest w tym filmie, ta kwestia, którą wygłasza biskup Mordowicz. To jest taka sfera, gdzie ten dostęp do jawności, możliwości rozmowy, wymiany argumentów, nie dochodzi. Jest taka ściana, a za nią dzieją się różne rzeczy

– odpowiedział Gajos. Pytany, czy film „Kler” podzieli Polaków, aktor stwierdził, że rodacy są już podzieleni, ale informacja, że prawie milion osób już zobaczyło film, „dodaje otuchy”.

Ze skłóconą lewicą nie da się dziś nic zbudować – mówi w rozmowie z nami Barbara Nowacka, która zdecydowała się przyłączyć wraz z Inicjatywą Polską do Koalicji Obywatelskiej. – Pomyślałam, że może czas przestać się bawić w wojenki na lewicy, czekać aż wydarzy się cud i przyjdzie Mesjasz. Oni uważają, że lepiej tonąć wspólnie niż próbować ratować wartości, program. W tych wyborach po stronie „przeciw” nie byłabym w stanie wpisać nic poza ceną osobistą, jaką przyjdzie mi zapłacić, bo będą mnie lżyć jeszcze przez dłuższy czas. Ale ja nie chcę tonąć w niezrozumiałych dla ludzi wojenkach razem z nimi, chcę realizować polityczny program – dodaje

KAMILA TERPIAŁ: Inicjatywa Polska dołączyła do Koalicji Obywatelskiej. Co przesądziło o tym, że pomyślała i powiedziała pani „wchodzę w to”?

BARBARA NOWACKA: Pomyślałam, że dość już podziałów i że ze skłóconą lewicą nie da się dziś nic zbudować. Znamiennym dniem był protest przed Sądem Najwyższym, kiedy nie wiadomo było, czy do gmachu wejdzie prof. Małgorzata Gersdorf. Zebraliśmy się tam wszyscy w jednej wspólnej sprawie, a gdzieś na boku, dość dystansując się stali pojedynczy przedstawiciele lewicowych partii. Niestety, tam nadal nawet w sytuacjach kryzysowych dla demokracji zwyciężają partykularyzmy. Ludzie oczekują od polityków skuteczności we wspólnym działaniu. Właśnie wtedy pomyślałam, że może czas przestać się bawić w wojenki na lewicy, czekać aż wydarzy się cud i przyjdzie Mesjasz.

Polska jest tu i teraz, a za chwilę może jej nie być.

Z kim na lewicy próbowała pani na poważnie rozmawiać?
Organizowaliśmy bardzo dużo wspólnych akcji i spotkań, chociażby projekt Ratujmy Kobiety. Sama zapraszałam przedstawicieli partii lewicowych do zbierania podpisów pod projektem liberalizującym ustawę aborcyjną, bo okazało się, że na takie specjalne zaproszenie czekali… Chociaż na początku wydawało mi się, że to wspólna sprawa. Realnej współpracy i tak nie było, dużo więcej podpisów zebrali zwykli, niepartyjni aktywiści i aktywistki wierzący w sprawę. Przy tej, jak i wielu innych okazjach też były próby rozgrywek i dzielenia się lub udowadniania swojej „najważności”.

Za każdym razem, gdy mogliśmy zrobić coś wspólnego, znajdował się ktoś, kto tego nie chciał, albo chciał zrobić to tak, aby innych przy okazji „utłuc”, zdominować.

Ma pani na myśli Włodzimierza Czarzastego?
SLD miewało ciekawszych przewodniczących. Ale szczerze mówiąc, nie zamierzam zajmować się indolencją tej czy innej partii.

Robiła pani listę za i przeciw?
Nie, ale miałam świadomość, że za chwilę wydarzy się to, co stało się bolączką lewicowej strony sceny politycznej.

Czyli?

Zaszczuwanie każdego, kto nie tkwi z radością we wspólnym kotle, potrafi wyjść poza schemat i postąpić inaczej niż liderzy lewicowej opinii i licznych partii oczekują.

Oni uważają, że lepiej tonąć wspólnie niż próbować ratować wartości, program. W tych wyborach po stronie „przeciw” nie byłabym w stanie wpisać nic poza ceną osobistą, jaką przyjdzie mi zapłacić, bo będą mnie lżyć jeszcze przez dłuższy czas. Ale ja nie chcę tonąć w niezrozumiałych dla ludzi wojenkach razem z nimi, chcę realizować polityczny program.

Jaki? Lewicowy? Oskarżono panią, że zaprzedała się Grzegorzowi Schetynie i zdradziła pani lewicowe ideały.

50 tysięcy obiadów dla dzieci w pilotażowym programie w Łodzi; perspektywa wdrożenia takiego programu w całym kraju; bezpłatna komunikacja dla dzieci i młodzieży, pod którą Inicjatywa Polska zbierała podpisy i wprowadzała w wielu miastach; refundacja in vitro w większości miast i sejmików, w których będzie rządziła Koalicja Obywatelska; ginekolog bez klauzuli sumienia; rozwój infrastruktury, w tym komunikacji publicznej; inwestycje w świeże powietrze; ścieżki rowerowe; szkoła bez chaosu, w której będzie nauczanie antydyskryminacyjne i edukacja seksualna –

to jest raczej katalog wartości lewicowych i elementy programu Koalicji Obywatelskiej. Różnimy się tym, że my będziemy mogli to zrobić, a nie tylko o tym mówić.

A co z liberalizacją ustawy aborcyjnej?
Przed nami na razie wybory samorządowe.

Nie warto teraz o tym rozmawiać?
Temat praw kobiet wraca na każdym spotkaniu. Przypominam, że dwa razy byłam przewodniczącą obywatelskiego komitetu Ratujmy Kobiety, kiedy nikt nie wierzył, że uda się ten projekt do Sejmu wprowadzić. Z najnowszych badań IBRiS dla Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny wynika, że powyżej 60 proc. badanych opowiedziało się za liberalizacją prawa aborcyjnego. To już się wydarzyło, świadomość ludzi się zmienia. Ta akcja była pretekstem nie tylko do dwóch debat parlamentarnych, ale także tysięcy rozmów na ulicach miast, miejscowości i wsi.

Demonstracje są ważne i skuteczne, ale trzeba o coś walczyć. W Sejmie leżą dwa projekty liberalizujące ustawę aborcyjną, w tym jeden nasz, złożony przez posłanki i posłów. Do tematu wrócimy i jako IP będziemy zmienić ustawę. Ale do tego trzeba mieć większość.

Koalicja Obywatelska ma przetrwać w takim kształcie do wyborów parlamentarnych?
Zakładam, że Koalicja Obywatelska będzie się poszerzać, a najbliższe wybory pokażą, że współpraca jest dobrą drogą. My się przecież różnimy, chociażby w kwestiach podatkowych, ale umiemy znaleźć zdrowy balans. Z drugiej strony mamy świadomość, że PiS nie zliberalizuje prawa aborcyjnego, a wręcz przeciwnie. Musimy zrobić wszystko, aby temu zapobiec.

Im więcej osób będzie we wszystkich siłach politycznych, także wśród chadeków, przekonanych, że zmiana prawa jest konieczna, tym szybciej odniesiemy sukces. Krzycząc z niszy niewiele, niestety, zmienimy.

Przekona pani do tego polityków PO?
Wierzę, że będzie takie oczekiwanie społeczne. Że nadejdzie normalność. W takich sprawach jak edukacja seksualna czy dostęp do antykoncepcji nie będzie żadnego problemu, a od tego będziemy musieli zacząć. Sporu o liberalizację prawa aborcyjnego nie możemy toczyć z PiS-em u władzy. Więc trzeba władzę zdobyć. Prawa kobiet? Po wygranych wyborach będą szczególnie ważne.

Jak pani, osoba, która nie szczędziła krytycznych słów pod adresem PO, została przyjęta w Koalicji Obywatelskiej?
Przyznam, że całkiem nieźle. Przecież nie ukrywamy tego, że się różnimy. Nowoczesna też powstała przy sprzeciwie do działań Platformy Obywatelskiej.

ak patrzę na dzisiejsze władze PO, jestem przekonana, że oni też wiedzą, że można było inaczej i lepiej, że wielu rzeczy zaniechano lub zaczęto realizować za późno. Wszyscy chyba rozumieją, że Koalicja Obywatelska to jest decyzja strategiczna, w sprawach dużo ważniejszych niż różnice partyjne.

One interesują niektórych dziennikarzy czy aktywnych uczestników sceny politycznej, ale gdyby ci wszyscy użytkownicy Twittera spotkali się z mieszkańcami małych miast, to zobaczyliby, że ci ludzie nie potrzebują informacji o tym, kto komu podał rękę, albo dlaczego jej nie podał. A przecież różnice zdań i poglądów zdarzają się wszędzie. Stawką nie jest to, kto najmądrzejszy i ma rację i najważniejszy szyld, tylko to, żeby Polska była krajem demokratycznym i członkiem UE. To podział dotyczący podstawowych wartości.

Kompromis w polityce jednak jest w cenie?
Wystarczy spojrzeć na PiS, który właśnie dzięki kompromisowi jest u władzy.

Niełatwo było pogodzić na przykład thatcherowskiego Jarosława Gowina z socjalnym programem Solidarnej Polski i rezonującymi raz mocniej, raz słabiej nutami narodowymi. Udało im się znaleźć wspólny cel i tyle.

Ma pani wnieść do Koalicji Obywatelskiej „wrażliwość społeczną”, o tym mówił wprost Grzegorz Schetyna. PO wie, że brakiem takiej wrażliwości przegrała wybory i teraz chce to nadrobić?
Pozwolę sobie dać kluczowy przykład: zespół, który powstał w IP do negocjacji programu samorządowego, opracował listę postulatów szczególnie dla nas ważnych. Nie było żadnego punktu, który byłby sporny. Zastanawialiśmy się tylko, co jest najważniejsze i wejdzie do tzw. sześciopaku, a co można realizować lokalnie, co wojewódzko.

To pokazuje, że PO odrobiła lekcję inwestycji w człowieka. Poza tym to, co widzimy z perspektywy polityki krajowej, nie pokrywa się z tym, co widzimy z perspektywy samorządowej, gdzie niektóre rzeczy już są realizowane:

na przykład marszałek województwa zachodniopomorskiego podpisał właśnie kartę różnorodności, czyli wzmocnienie praw kobiet w samorządach; miasta czy nawet województwa chcą finansować zabiegi in vitro, samorządy prowadzą świetne programy senioralne, edukacyjne, kulturalne czy równościowe. To wszystko czasem zależy od dobrego lokalnego gospodarza. To w końcu samorządy mają wpływ na kulturę i – jeśli są światłe – zadbają, byśmy mogli zobaczyć wszystkie filmy, także takie jak „Kler”, a nie tylko prezentowane przez TVP lub wspierane przez PiS.

Widziała już pani film Wojciecha Smarzowskiego?
Niestety nie, niedawno była premiera. A pani?

Niestety, ale nie mogę się doczekać.
To sobie o nim nie porozmawiamy… Chociaż jako mężczyźni odbyłybyśmy zapewne świetną, ekspercką rozmowę (śmiech).

Ale możemy porozmawiać o tym, czy to jest obraz, który wywoła poważną dyskusję o stanie Kościoła i o pedofilii w Kościele. To powoli przestaje być temat tabu.

Moim zdaniem nikt nie zrobił tyle dla rozdziału Kościoła i państwa, co ostatnie 3 lata rządów PiS.

Ten proces na pewno przyspieszył to, że polski Kościół razem z władzą zrobił skok na państwo. To wcale nie uderzy w podstawy wiary, bo w Polsce są i będą ludzie wierzący, ale to właśnie oni zaczynają mówić dość. Wpływ na taki stan rzeczy ma także obrzydliwe krycie przestępców, czyli gwałcicieli dzieci, co wzbudza obrzydzenie i gniew społeczny.

Ludzie nie rozumieją, dlaczego jednym z ważniejszych przedmiotów w szkole staje się religia – nie fizyka, chemia czy informatyka. Nieustanne komentowanie życia politycznego czy próby ingerencji w prawo, czyste politykierstwo hierarchów też budzą sprzeciw.

Oczywiste jest, że można szanować demokrację i być osobą wierzącą. Takich ludzi jest bardzo dużo. Jak słyszą jad płynący z ambon w stronę tych, którzy nie są z PiS-em, to będą się od Kościoła odsuwać. Nie staną się pisowscy dlatego, że ksiądz tak każe. Są mądrzy i świadomi.

Kościół nie będzie miał dużego wpływu na wynik wyborów samorządowych?
Gdyby tak wcześniej bywało, że to z ambon wygrywa się wybory, to nie wygrywałaby w Polsce lewica, ani Aleksander Kwaśniewski, ani Donald Tusk, a nawet Lech Kaczyński, który nie szukał poparcia wśród kleru. To nie są te mechanizmy. A szczególnie obecnie, gdy hierarchowie  swoją pazernością, skokiem na państwo i publiczne pieniądze, wsparciem bezprawia PiS, wystawianiem na pierwszy front takich postaci jak Tadeusz Rydzyk, czy długim hołubieniem skrajnie prawicowego Jacka Międlara doprowadzili do tego, że ludzie się od Kościoła odsuwają.

Czym PiS będzie grał w kampanii wyborczej? Znowu będzie chciał przekupić wyborców?
Nie zgadzam się na mówienie o przekupywaniu – taki program jak 500 Plus trzeba było zrealizować wcześniej. I sprawiedliwiej. PiS po prostu wykorzystał jego brak i zrobił sobie z niego dźwignię PR.

W kampanii będą zastraszać, używać mediów publicznych jako młota na opozycję – przecież 30 proc. Polaków ogląda TVP, bo nie ma innej telewizji i codziennie dostaje dawkę nachalnej propagandy, w której prezentowane są nieistniejące sukcesy rządu, a wszyscy inni są zohydzani.

Władza będzie opowiadać, jak dotrzymuje słowa, zapominając, że to słowo było zupełnie inne: miało być 500 zł na każde dziecko, praworządność, pakiet demokratyczny, jawność wyboru sędziów, poszanowanie drugiego człowieka. Nie dotrzymali żadnego danego w kampanii słowa.

A w sondażach cały czas mają poparcie w granicach 40 proc.
Prawdziwym sondażem będą dopiero wybory. Musimy mieć świadomość, jak dużo jest jeszcze osób niezdecydowanych. I jak wiele osób nie wierzy, że idąc na wybory mogą coś zmienić. Do nich trzeba dotrzeć i wygrać.

Nie mówię, że będzie łatwo, przed nami ciężka praca. Część ludzi jest indoktrynowana, część wątpi, część czeka na cud czy zbawców.

Polska jest podzielona. Trudno rozmawiać z „drugą stroną”. Pani próbuje?
Niestety, bardzo rzadko chcą w ogóle rozmawiać. Część widzi szkody PiS, ale stara się je racjonalizować. Część za to jest cynicznie zachwycona, bo widzą, że w końcu mają szansę stać się nową elitą. To, że prezydent ma kompromitującego go rzecznika, wielu wydaje się przykre i niewłaściwe, ale jest wielu ludzi, którzy czekają tylko, żeby zrobić taką „karierę”. Okazuje się, że wystarczy być posłusznym PiS-owi, aby najpierw zarobić w spółkach Skarbu Państwa, a później objąć ważne stanowisko. Liczy się tylko wierność i lojalność.

Problem w tym, że jeżeli chcą budować „nowe elity”, to powinni zadbać o elementarną możliwość kompetencyjną do stawania się tymi elitami, a nie tylko do zajmowania stanowisk.

Spodziewała się pani, że Mateusz Morawiecki pokaże taką twarz?
To, co się z nim stało, jest niewiarygodne. Wcześniej wszyscy chwalili go za to, że jest otwarty, europejski, światły. Przez wiele lat był też doradcą Donalda Tuska. Nagle okazało się, że jest pierwszym do złamania, powie największą bzdurę, żeby zdobyć uśmiech prezesa.

Jego ojciec w czasach PRL-u był niezłomny, a syn pokazał, że jako premier został połamany na kawałeczki i leży jako podnóżek u prezesa. To smutne.

Co najbardziej panią przeraża w rządach PiS-u? Co jest najbardziej niebezpieczne?
Państwo ograniczające prawa obywatelskie, wolność, prawo do własnych poglądów. Oto dwa niedawne przykłady: przeszukania o 6 rano u ludzi, którzy założyli na pomnik koszulkę z napisem „Konstytucja”; prokurator umarza sprawę pobicia kobiet, które blokowały marsz nacjonalistów, czym właściwie usprawiedliwia te akty przemocy. Jeżeli nie jesteś jak PiS, wszędzie może cię za to spotkać kara. W szkole, w sądzie, w pracy. Jak się dostosujesz, to wcale nie będzie lepiej, bo

władza rozpoczęła proces odsuwania nas od UE, która oprócz funduszy, otwarcia na świat, możliwości edukacji i pracy dała nam coś najważniejszego, czyli pokój i bezpieczeństwo. To jest ważne szczególnie w czasach, w których rośnie znaczenie Rosji. Potrzebujemy Unii jak tlenu, a ludzie dzisiejszej władzy tego nie rozumieją.

Albo rozumieją…
Tym gorzej dla naszego kraju i dla nas.

Polityka PiS-u prowadzona świadomie lub nieświadomie może doprowadzić do wyjścia Polski z UE? Trzeba to ludziom uświadamiać?
Trzeba mowić jako o realnym zagrożeniu. Niektórym nie trzeba uświadamiać, w Zachodniopomorskiem na przykład pamiętają dokładnie przejścia graniczne i to, co się tam działo – kolejki, kontrole. Ludzie wiedzą, z czym opuszczenie Unii może się wiązać. UE bardzo się zmienia, bo czasy nie są już tak spokojne, jak kilkanaście lat temu.

Unia targana wewnętrznymi konfliktami musi się zreformować, postawić na siłę współpracy i solidarność, a jeżeli Polska odmawia tej solidarności w wielu wymiarach, to siłą rzeczy państwa unijne zaczną rozwiązywać wewnętrzne problemy Unii tymi siłami, które są zainteresowane.

Rozumieją to kraje nadbałtyckie, Czesi, a nawet Węgrzy. Viktor Orbán jest dużo sprytniejszy niż polski rząd. Polska w końcu zostanie zupełnie osamotniona. A siana przez nich propaganda antyniemiecka jest najgłupsza, bo to Niemcy jako sąsiad i kraj, z którym jesteśmy związani gospodarczo, mogą stanąć po naszej stronie. Wyciągając demony historii, a nie dobre jej karty, PiS szkodzi nie tylko sobie.

Ten rząd obalą kobiety?
Oczywiście!

To hasło zostało poparte ciekawymi badaniami – gdyby w wyborach brały udział wyłącznie przedstawicielki płci pięknej, PiS straciłoby władzę – tak wynika z sondażu Kantar Millward Brown dla „Wysokich Obcasów”. Jest pani w stanie odpowiedzieć, dlaczego?

Kobiety są największymi ofiarami tego rządu. Dlaczego? 500 Plus dostają rodziny z 2 dzieci, ale już nie matki samotnie wychowujące dziecko, ale zarabiające trochę więcej niż dopuszczalne minimum; zabrano wsparcie dla organizacji wspierających ofiary przemocy domowej, wycofano także, mniej lub bardziej jawnie, instytucjonalną pomoc państwa w sprawach przemocy wobec kobiet.

Sędziowie zależni od Zbigniewa Ziobry nie będą stawać po stronie ofiar, bo widzą, że w parlamencie i samorządzie PiS hołubi „przemocowców”. Osadzeni za znęcanie nie zniknęli z życia politycznego; władza wycofała się z konwencji antyprzemocowej; antykoncepcja awaryjna wprowadzona jest na receptę, co czyni ją zazwyczaj bezużyteczną. Kobiety wiedzą, że nie mogą się po tym rządzie spodziewać niczego dobrego. Kobiety także będą ofiarami systemu emerytalnego, bo dostaną głodowe emerytury. Patriarchat wprowadzany przez PiS uderza w każdą z nas be względu na wiek, zawód czy zamożność.

Tylko w demokracji kobiety mogą być pewne swoich praw, a odbierając nam demokrację PiS stawia pod znakiem zapytania zdobycze ostatnich 100 lat niepodległości Polek. Dlatego wśród kobiet narasta taki sprzeciw.

Jarosław Kaczyński boi się kobiet?
Nie czytam jego działań w tych kategoriach. W ogóle daleka jestem od zastanawiania się, kogo lubi, a kogo nie lubi lub boi się prezes PiS.

Ale to może mieć wpływ na to, co dzieje się w kraju.
Kłopot w tym, że za Jarosławem Kaczyńskim stoją jeszcze straszniejsi ludzie, często bez poglądów, bez refleksji, próbujący odgadnąć myśli wodza. Powiedziałabym raczej, że Kaczyński nie myśli o tym, jakie konsekwencje dla kobiet będzie miała ta polityka i jaka jest cena, którą jest gotów zapłacić za zmiany w Polsce według jego planu.

Bez względu na koszt, jaki tysiące kobiet poniosą. Ale co go to obchodzi – bezpieczeństwo, prawa, szczęście czy godność kobiet.

Zapytam jeszcze o innego mężczyznę – dlaczego nie chce pani „zmieniać oblicza polityki” z Robertem Biedroniem?
Polska jest tu i teraz. Przed nami wybory samorządowe. Jeśli jako siła prodemokratyczna nie obronimy samorządów, za rok nie będzie na czym budować ruchów i zmieniać oblicza. Bo PiS zdominuje samorządy, odetnie resztę organizacji samorządowych od wsparcia, zawłaszczy kulturę, szkoły, instytucje. Rozumiem, że Robert taktycznie czeka, aż może ktoś osłabnie, aż się SLD czy Razem przekonają, że nie są tak wielcy jak uważają, i chętnie wejdzie w rolę nadziei i scalacza lewicy.

Jeśli uda mu się połączyć Zandberga z Czarzastym, to będzie to faktycznie sukces. Ale na razie czeka, zapowiada, że coś powoła w lutym, i mimo sympatii, jaką jest darzony, niestety odpuszcza samorządy, startuje na radnego w Słupsku. To skromnie, jak na nadzieję lewicy na ogólnopolskie odrodzenie i marsz po 11 proc.

Ja inaczej patrzę na politykę. Nie jako na czekanie na okazję na wybicie się, a na działania, które pozwolą realizować cele i wartości, które mnie do tej polityki przywiodły.

Skoro Koalicja Obywatelska ma przetrwać do wyborów parlamentarnych, to znajdzie się pani na liście do Sejmu?
Przed nami jeszcze długa droga. Ale oczywiście chcę wpływać na polską politykę, na społeczeństwo. Są reformy, które uważam, że trzeba przeprowadzić, ustawy wnieść, projekty zrealizować. A to można zrobić z Sejmu, z poziomu partii rządzącej, w demokratycznym państwie prawa po odsunięciu PiS od władzy.

Ktoś, kto uważa, że Polska lepiej poradziłaby sobie poza Unią, musi być po prostu głupi. Zresztą proszę zobaczyć, co teraz dzieje się z Wielką Brytanią, która ma dużą i silną gospodarkę – mówi nam prof. Renata Mieńkowska-Norkiene, europeistka, politolog i socjolog z Instytutu Nauk Politycznych UW. Pytamy o spór rządu z Komisją Europejską i możliwe orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE, a także o to, w co gra rząd Mateusza Morawieckiego i czy na pewno wie, co robi. – Zachód bazuje na poszanowaniu indywidualnych wyborów każdego człowieka, na poszanowaniu praw człowieka. Na wschodzie mamy dominację wspólnoty nad jednostką. Siłą rzeczy nasze indywidualne prawa, ambicje, plany mają bardzo dobre warunki do realizacji. Poza Unią byłoby to trudne – podkreśla.

JUSTYNA KOĆ: Jak poważna jest sytuacja, w której znalazła się Polska po skierowaniu przez KE wniosku do TSUE?

RENATA MIEŃKOWSKA-NORKIENE: Każda taka sytuacja, kiedy kraj członkowski jest pozywany przez KE do Trybunału, oznacza, że wcześniej dialog Komisji z tym krajem się nie powiódł. Zawsze tego rodzaju pozew jest poprzedzany próbą dialogu z państwem członkowskim; prośbą o wyjaśnienia. Po drugie, oczywiście taki pozew skutkuje procesem, jeżeli Trybunał uzna, że wniosek jest uzasadniony, a zazwyczaj tak uznaje, bo KE sprawdza to w swoich służbach prawnych. Po trzecie, oprócz samego pozwu dotyczącego materii i przedmiotu sprawy Komisja wnioskuje o zastosowanie środków, które  spowodują, iż zostanie przywrócony stan prawny sprzed tej nieszczęsnej ustawy, która zmienia sytuację sędziów SN z perspektywy ich przejścia w stan spoczynku. Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę i TSUE podejmie taką decyzję, to w przypadku, gdy Polska nie zastosuje się do niej, mogą pójść za tym wysokie kary finansowe.

Jeśli Polska nie zastosuje się do wyroku TSUE, a o ten KE wnioskuje w trybie pilnym, grożą nam sankcje finansowe dwojakiego rodzaju. Zazwyczaj są one stosowane rozdzielnie, ale czasem nie. Są to kary ryczałtowe, wyliczane najczęściej na podstawie strat poniesionych z tytułu niewdrożenia orzeczenia TSUE; druga to kara jednorazowa w określonej wysokości ustalona zgodnie z wieloma wytycznymi. Mówiąc szczerze, grozi nam dość sporo.

Jak było do tej pory z orzeczeniami TSUE?
Dotychczas były to kary dotyczące zazwyczaj ochrony środowiska. Włochy dostały karę za złe gospodarowanie odpadami, niezgodnie z prawem europejskim. Tam kary dochodziły do kilku milionów euro za okres, kiedy nie było wdrażane prawo. Francji naliczono prawie 58 mln euro kary za niewykonywanie prawa europejskiego. Pytanie, co zrobi teraz Polska. Z tego, co wiem, premier Morawiecki wykazuje wolę, aby pójść na kompromis, z drugiej strony mieliśmy wypowiedź ministra Gowina, i nie tylko jego, że prawo europejskie można ignorować. Co do kwestii migracyjnej, ignorujemy prawo europejskie, bo nie wdrożyliśmy decyzji, którą powinniśmy wdrożyć już dawno.

Jak ruch KE może wpłynąć na postępowanie z art. 7?
To, co zrobiła KE, prawdopodobnie wpłynie w istotny sposób na procedurę z art. 7, która toczy się w stosunku do Polski. Tu przy podejmowaniu decyzji liczą się też orzeczenia Trybunału w konkretnych obszarach, które stanowią także obszary zainteresowania Komisji i Rady z perspektywy tej procedury.

Oczywiście mamy tu po swojej stronie Węgrów, być może parę innych państw też nas poprze w pierwszym etapie procedury, czyli w Radzie, gdzie potrzebujemy co najmniej 6 krajów do mniejszości blokującej. Ale z drugiej strony to, co dzieje się przed TSUE, może być argumentem, którym zasłoni się kraj, któremu nie jest na rękę głosować za Polską, chociaż Polska na to liczy.

Wiemy już, że w przypadku zawieszenia nowej KRS w Europejskiej Sieci Węgry zagłosowały przeciwko Polsce.
To prawda, tylko Bułgarzy się wstrzymali, podobno jeden Węgier się wahał. Oczywiście gdyby postawić sprawę w Radzie Europejskiej na ostrzu noża, gdzie wymagana jest jednomyślność, kwestię tego, czy Węgry nas poprą, może się okazać, że jednak będziemy mieli w nich sojusznika, ponieważ wobec Węgier, chwilę temu, PE dał zielone światło na rozpoczęcie procedury art. 7. Jeśli Węgrzy poczują się sami zagrożeni, to mogą dokonać transakcji wiązanej. Poprą nas w zamian za to samo zrobi Polska w ich przypadku.

Natomiast jest też wiele innych czynników, które maja wpływ na to, jak zachowają się Węgrzy. Moim zdaniem jednym z istotniejszych czynników jest fakt, że Fidesz Orbána należy do EPP, zresztą moim zdaniem na to nie zasługują, bo EPP to partia konserwatywnych i chrześcijańskich demokratów, ale jednak nie radykałów, nie jest też partią antyeuropejską. Fidesz ostatnio tak się zachowuje. Gdyby się okazało, że EPP zagrozi Orbánowi, że mogą zostać wyrzuceni z EPP, Viviane Reding już o tym mówi, to może się okazać, że Orbán dwa razy się zastanowi, czy poprzeć Polskę. Fidesz zostając w Europejskiej Partii Ludowej będzie miał wpływ na to, co dzieje się w Unii, co jest z tej perspektywy bardzo istotną kwestią. Orbán naprawdę potrafi rozgrywać bardzo wiele rzeczy na arenie międzynarodowej, czego Polacy kompletnie nie umieją.

Gdyby prześledzić głosowania i decyzje, które podejmuje Fidesz na poziomie PE w ramach EPP, to widać, że Orbán jedno mówi, a drugie robi. On głosuje co do zasady razem z EPP, czyli tak samo jak niemieckie CDU. Na potrzeby własnego elektoratu Orbán mówi mniejsze lub większe głupoty, ale w Europie zachowuje się inaczej. Polacy nie umieją tego robić i przede wszystkim są w innej grupie w PE, bo należą do frakcji konserwatystów i reformatorów.

Wato też podkreślić, że relacje Węgier z Polską nie są wcale tak silne. Wróciłam kilka dni temu z konferencji w Budapeszcie i tych rozbieżności jest mnóstwo; kwestia rosyjska, kwestia sprawności w Brukseli, właśnie przynależność do frakcji w PE. Mówiąc szczerze, to dziwię się, że te dobre relacje z Węgrami są tak mocno podkreślane przez nasz rząd, bo to nie jest prawda. Chociażby inicjatywa Trójmorza, którą tak bardzo rozdmuchujemy – Węgry nie są nią szczególnie zainteresowane.

Czy zatem art. 7 w ogóle ma sens?
Ma sens o tyle, że jest mobilizujący, powinien działać jako mechanizm prewencyjny. Jeżeli jest wszczynana procedura, to kraj powinien zmobilizować się do działania. Zresztą w Polsce było spotkanie premiera Morawieckiego z prezes Gersdorf. Inną sprawą jest, że takich spotkań w ten sposób się nie robi, to była jakaś kuriozalna próba pana premiera pokazania, że jest wola porozumienia. W stosunku do Orbána nie chodziło o art. 7 (choć wobec Węgier procedura zaczęła się przed kilkoma tygodniami), tylko pozew. Węgry stanęły w obliczu dokładnie takiego samego pozwu KE związanego z prezesem SN.

Węgrzy wówczas wycofali się z bardzo wielu kontrowersyjnych zapisów i to mimo że Orbán miał już wtedy większość konstytucyjną. To pokazuje, że te procedury jakoś działają. Co prawda wówczas nie było uruchomionego art. 7, ale zadziałała właśnie prewencja. Polska jest pierwszym krajem, wobec którego uruchomiono procedurę art. 7, wiec to jest trochę takie learning by doing.

Wróćmy do sprawy polskiej przed TSUE i uporządkujmy. Polski rząd ciągle powtarza, że wiele krajów wcześniej nie uznawało orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE, więc nic się nie stanie, jak my nie uznamy.
W kwestii migracji orzeczeń TSUE rzeczywiście nie uznają Polska, Węgry, Czechy i Słowacja w jakimś stopniu. Tylko problem leży gdzie indziej. To jest tak, jakby alimenciarz mimo wyroku nie płacił. Oczywiście on może się uznawać za bardzo cwanego, tylko prawda jest taka, że jest piętnowany społecznie, rosną mu odsetki, w końcu będzie miał komornika, a na wszystkim tracą dzieciaki. To jest analogiczna sytuacja. Po prostu wyroki TSUE się respektuje, czy tego chcemy, czy nie, koniec dyskusji. Ja nie rozumiem, jak można wyciągać taki argument, że można wyroków TSUE nie przestrzegać.

Są kraje, które próbują tak robić, ale są wobec nich stosowane sankcje z różnym natężeniem. Włochy nie respektowały orzeczenia w sprawie śmieci, Francji zdarzało się, że nie respektowała wyroków, parokrotnie. Zresztą zdarzało się tez najlepszym, czyli Niemcom, zanim uporały się z jakimiś kwestiami. Problem polega na tym, że wówczas gromadzą się kary, które w końcu trzeba zapłacić. Czasem zdarza się, że sprawę uda się inaczej rozwiązać, np. w kwestiach ochrony środowiska zmienia się dyrektywa i zmienia się prawo, ale to wcale nie oznacza, że z państw zdejmowany jest obowiązek, tylko zmienia się sytuacja faktyczna. Tak będzie prawdopodobnie wyglądała kwestia kryzysu migracyjnego. Już zarówno Juncker, jak i Tusk wspominali, że system kwotowy nie ma większego sensu i że był on istotny w momencie, kiedy podejmowano decyzję. Natomiast to nie zdejmie z takich krajów jak Polska czy Węgry kwoty uchodźców, która została im przydzielona.

Jest jeszcze jeden aspekt, państwo nie płaci kar z automatu za nierespektowanie wyroku Trybunału, tylko ktoś musi o to wnioskować. To jest zupełnie inna procedura, inna podstawa prawna. Wobec tego czasami zdarza się, że ta procedura nie jest wszczynana. KE czasem odstępuje od tego, bo widzi np. wolę, aby sprawę załatwić. W przypadku Polski raczej takiej sytuacji nie będzie, bo KE już zaznaczyła, że będzie dążyła, aby jednak te sankcje na Polskę nałożyć.

Czy kiedykolwiek był przypadek orzeczenia TSUE w kwestii praworządności? Mówiła pani, że głównie to były kwestie związane z ekologią.
Głównie są to kwestie ekologiczne, ale zdarzały się też praworządnościowe. W stosunku do Portugalii wszczęto postępowanie w sprawie usunięcia kilku sędziów, którzy zostali wysłani na emeryturę. Tu raczej chodziło o decyzję administracyjną niezgodną z europejskim prawem, niż zmianę prawa, które godzi w szeroko pojętą praworządność. TSUE wydał orzeczenie w tej sprawie i Portugalia się do niego zastosowała. Była kwestia węgierska, gdzie Orbán nie zastosował się na początku do orzeczenia w kwestii usunięcia prezesa Sądu Najwyższego w 2012 roku, ale później zmienił decyzję i przywrócił prezesa. Była kwestia zmiany Prezesa Banku Centralnego na Węgrzech, gdzie też podkreślano to jako uzurpację. Orbán przez pewien czas też próbował tę sprawę bagatelizować. Tylko podkreślam, że

Orbán w takich sytuacjach przyjeżdża do Brukseli, rozmawia z Komisją i obiecuje, że zmieni zapisy, wówczas procedura dotycząca samych sankcji finansowych jest wstrzymywana, bo widać wolę polityczną kraju. Polska takiej woli nie pokazuje.

Wiceminister Wójcik powiedział nawet ostatnio, że KE nie ma prawa kształtować wymiaru sprawiedliwości w krajach członkowskich. Co mówią traktaty?
Art. 12 pkt. 1 Traktatu z Lizbony mówi bardzo wyraźnie, że sądy państw członkowskich mają stworzyć taki system, aby zapewniał on efektywną realizację prawa europejskiego. Jeżeli tego nie ma, bo następuje rozmaita manipulacja, to siłą rzeczy jest to złamanie tego artykułu.

Co by pani powiedziała tym, którzy uwierzyli prezydentowi, że Unia Europejska jest wyimaginowaną wspólnotą?
Po pierwsze, proszę sprawdzić, ile UE dała Polsce pieniędzy i ile zabrała, bo oczywiście na to też trzeba zwracać uwagę. Zestawienia są zresztą na oficjalnych stronach Ministerstwa Finansów, więc każdy może zobaczyć, ile zyskaliśmy, to są dziesiątki miliardów, które dostaliśmy właściwie za nic. Po drugie, Unia dała nam postęp modernizacyjny i włączyła nas do Zachodu. Polska zawsze miała ambicje, aby dołączyć do państw zachodnich i tym różniliśmy się od Wschodu. Jeżeli chcemy wrócić na Wschód i być częścią Euroazji czy jakkolwiek to nazwiemy, to bardzo proszę, tylko wtedy nie powinniśmy udawać, że chcemy być rozwiniętym, praworządnym krajem, a w szczególności demokracją. Warto powiedzieć też tu o pokoju.

Narzekamy na dominację Niemiec w UE, ale gdyby się okazało, że Niemcy miałyby działać samodzielnie i nie bylibyśmy połączeni wspólnotą europejską, to wcale nie jest powiedziane, że ten pokój byłby taki łatwy. W końcu warto powiedzieć też o powiązaniu z rynkami zachodnimi, to jest pewien porządek, z którego rzadko zdajemy sobie sprawę; chociażby to, że mamy prawo do odszkodowania, kiedy spóźniają się samoloty, mamy prawo do odszkodowań, kiedy usługodawcy nas wykorzystują, mamy prawo do wysokiej jakości produktów, bo Unia to reguluje, standardów higienicznych.

UE pilnuje, aby były wysokie standardy, nawet jeśli czasem wydaje się to nam śmieszne i dzięki temu też się cywilizujemy. Oczywiście warto jeszcze wspomnieć o otwarciu na mobilność, że możemy podróżować swobodnie, są programy jak Erasmus, możemy emigrować i osiąść w dowolnym kraju europejskim. Zachód bazuje na poszanowaniu indywidualnych wyborów każdego człowieka, na poszanowaniu praw człowieka. Na Wschodzie mamy dominację wspólnoty nad jednostką. Siłą rzeczy nasze indywidualne prawa, ambicje, plany mają bardzo dobre warunki do realizacji. Poza Unią byłoby to trudne.

Ktoś, kto uważa, że Polska lepiej poradziłaby sobie poza Unią, musi być po prostu głupi. Zresztą proszę zobaczyć, co teraz dzieje się z Wielką Brytanią, która ma dużą i silną gospodarkę. Jak się okazuje, Unia ma tu znaczą przewagę i Brytyjczycy mają ogromny problem z Brexitem. Jest tam teraz ogromy strach o przyszłość, przecież nawet kilkudziesięciu posłów z partii Teresy May chciało ją obalić, nie wspominając już o lejburzystach. Pamiętajmy, że to jedna z najlepszych demokracji zachodnich.

Ojciec Tadeusz Rydzyk pojechał do Kanady na spotkanie z tamtejszą Polonią. Odprawiał msze i opowiadał podczas wykładów o Bożym dziele. Jednak – jak pisze Super Express – za możliwość wysłuchania słów ojca Rydzyka, należało zapłacić 30 dolarów. Czyli ok. 80 zł od osoby.

 >>>

Ewa i Mirosław Pokorscy stali się w pewien sposób cichymi bohaterami zakończonych właśnie mistrzostw świata w piłce siatkowej. Widać ich było podczas transmisji z meczów ubranych w koszulki „Konstytucja” oraz kartkę z tym napisem. Niestety, spotkali się z agresją podczas mistrzostw i z falą hejtu w internecie. – „Nie żałuję” – zapewnił jednak w rozmowie z gazeta.pl Mirosław Pokorski.

W ubiegłą sobotę 75 urodziny świętował Lech Wałęsa. – „Na mecz Polska – USA założyliśmy więc koszulki ze zdjęciem byłego prezydenta i napisem „Sto lat”, dlatego hasło „konstytucja” wylądowało na kartce. Bilety zdobyliśmy w ostatniej chwili, akurat dostaliśmy te za sędzią, który co jakiś czas był pokazywany na telebimie, więc pokazywałem tę kartkę” – opowiadał Pokorski.

Pokorski opisał zachowanie jednego z Polaków podczas jednego z meczów rozgrywanego jeszcze w Bułgarii. – „Podczas przerwy mijałem się z Polakiem, który krzyczał za mną „ty konfidencie”. Pchnął mnie, chciał mnie przewrócić. Nie dałem się sprowokować i poszedłem dalej. Kiedy wychodziliśmy po meczu, znowu trafiłem na tego mężczyznę. Jak mnie zobaczył, zaczął mnie szarpać, próbował mi podrzeć koszulkę. Musiała interweniować ochrona” – powiedział. W Turynie z kolei to ochroniarze zachowali się agresywnie. – „W tie-breaku podszedł do nas ochroniarz i poprosił, żebym nie wysuwał ręki z kartką, żeby nie pojawiała się na wizji. Podejrzewam, że ktoś z Polaków poprosił go o interwencję. Przykleiliśmy więc te kartki na koszulkach z Lechem Wałęsą. Za pięć minut przyszło trzech ochroniarzy, którzy zaczęli nam te kartki wyrywać, odwracać i straszyć, że jeśli ich nie schowamy, to wezwą policję i zostaniemy usunięci z hali. Nazywali to agitacją polityczną” – wspominał.

W rozmowie z gazeta.pl Pokorski przyznaje jednak, że takie agresywne zachowania bolą. – „Jak mogą mnie nie boleć, gdy ludzie, którzy w ogóle mnie nie znają, piszą bzdury, że było to sfinansowane przez KOD, że mam firmę, bo nakradłem, piszą „dobrze, że jesteś stary, bo niedługo umrzesz” albo nazywają moją żonę „maciorą w za ciasnej koszulce”. Fala hejtu jest ogromna” – przyznał Pokorski.

Waldemar Mystkowski pisze o Morawieckim na taśmach z „Sowy…”

Dyzma IV RP Ziobro chce nimi skończyć karierę Dyzmie III RP Morawieckiemu

Osoba Mateusza Morawieckiego wymyka się opisowi, nie dlatego, że prezentuje bogatą osobowość. On jest wewnętrznie ubogi (po  staropolsku – nikczemny), a intelektualnie nakierowany na konsumowanie kariery. Świadczą o tym mało ambitne lektury literatury pięknej („Winnetou”), a jak już podpisał swoim nazwiskiem pozycję książkową, była to praca szwajcarskiego prawnika prof. Franka Emmerta, którego był studentem, a więc w istocie plagiat.

Stefan Chwin nazywa formację pisowską handlarzami złudzeń. Tę umiejętność premier opanował do perfekcji. A ja porównuję go do Nikodema Dyzmy III RP, choć wyszedł z wyższej klasy społecznej, lecz temperament ma podobny bohaterowi Dołęgi-Mostowicza. Morawiecki musi stwarzać miraże, bo nie potrafi kreować rzeczywistości, nie potrafi się z nią mierzyć. Na razie jako premier konsumuje to, co wypracowali poprzednicy, ale to już się kończy, na horyzoncie niedalekich zdarzeń grzmi katastrofa.

Na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie znowu szastał pieniędzmi: – „Podjęliśmy decyzję (…) przeznaczyć wiele miliardów złotych więcej na naukę z jednej strony, z drugiej właśnie na służbę zdrowia”. Później się okaże, że to mniejsze kwoty niż za rządów PO-PSL. Morawiecki po prostu chlapnął, bo miał okazję, gdyż w kalendarzu zaznaczono przemówienie na początek roku akademickiego.

Gdyby przejmował się służbą zdrowia, pojechałby do Przemyśla, gdzie już 29 dzień trwa protest głodowy pielęgniarek. To byłoby rządzenie, a nie handlowanie złudzeniami. Żalił się Morawiecki, iż z Polski wyjechało 20-25 tys. lekarzy, naprędce obliczył, ile kosztowali budżet i wyszło mu 20-30 mld zł. W arytmetyce jest dobry, ale nie w analizach socjologicznych i na ich podstawie szukania rozwiązań. W ten prosty sposób jako prezes banku sprzedawał kredyty we frankach szwajcarskich, na polskich klientach zarobił miliardy dla zagranicznych właścicieli, którzy następnie Morawieckiemu wypłacili za pracę kilkanaście milionów zł.

Dyzma III RP potrafił się podpiąć pod poprzedni rząd, gdzie nie zrobił większej kariery, był tylko doradcą. Morawieckiemu nie zaszkodziła w karierze afera podsłuchowa, wystąpił na kilku taśmach, ale one – jak dotąd – nie zostały opublikowane.

Dlaczego wiedza o nich wypłynęła dopiero teraz? W PiS odbywa się bezpardonowa walka o przywództwo po Jarosławie Kaczyńskim. Prezes najprawdopodobniej naznaczył Morawieckiego, a to się nie może podobać byłemu delfinowi Zbigniewowi Ziobrze, który wszak jako szef resortu sprawiedliwości pozyskał taśmy z przesłuchań Marka Falenty i jego kelnerów.

Widmo afery taśmowej krąży nad Morawieckim. Dyzma IV RP Ziobro chce nimi skończyć karierę Dyzmie III RP Morawieckiemu. Jak to się skończy? Raczej nie za kulisami, bo jeżeli wypłynęła wiedza o taśmach, wypłyną i one. Morawiecki nie potrafił tego powstrzymać, więc na razie przegrywa z konkurentem we własnej ekipie rządowej.

To są piękne lata w polskim sporcie. Kto wie, może piękniejszych nie będzie. I trochę szkoda czasu na przerzucanie się: że siatkówka świetlicowa przy futbolu, że piłkarze nożni mięczakami przy siatkarzach, a skoki to w ogóle nie jest sport

Był taki ładny moment na uboczu świętowania w Turynie: Vital Heynen został sam przy ławce i pakował wszystkie swoje trenerskie zabawki. Tu tablet, tu notes, żadnego pośpiechu. Wzruszony i zadowolony: robota skończona, udało się, to nam się nie śni. Siatkarze są pierwszą polską drużyną, która obroniła mistrzostwo świata w grach zespołowych. A Heynen, cztery lata temu podczas mundialu w Polsce pierwszy komplemenciarz siatkarskiego cudu nad Wisłą, teraz jest częścią tego cudu.

Polska, kraj miłości. Do podziwiania

W 2014 Heynen był w polskim mundialu trenerem Niemców i już na długo przed turniejem objaśniał niemieckim mediom, dlaczego mistrzostwa trafiły do wyjątkowego kraju. Mówił, że nigdzie siatkówka nie jest tak kochana jak tutaj, że może się nawet równać popularnością z futbolem, trybuny są pełne, każdy trener chce tu pracować (on pracę w kadrze łączył z prowadzeniem Transferu Bydgoszcz), a rząd wspiera finansowo siatkarskie szkolenie, bo w przeciwieństwie do futbolu, siatkówka jest w Polsce sportem dla całych rodzin (to cytat z niemieckich mediów). Heynen uważał to za rzecz  do podziwiania, a nie podejrzane kuriozum, i niemieckie media też opisywały to z uprzejmym zdziwieniem, bo tam nawet transmisji z wielkich imprez siatkarskich trzeba szukać w Internecie.

Opisywały z takim zdziwieniem, z jakim się opisuje, że w Holandii za panczenistami jeździ wielotysięczny tłum, w tym następca tronu i orkiestra dęta, a na hasło „Z Polski” można było swego czasu usłyszeć „Jaromir Radke!”, a nie „papież”, czy „Wałęsa”. Albo to, że w Norwegii tłumy rozbijają namioty i rozpalają ogniska, by przenocować przy trasach narciarskich i nawet król ma pomnik na nartach. I że są takie kraje, w których tłum się zbiera, żeby oglądać skakanie na nartach, że Simon Ammann może w plebiscycie na najlepszego sportowca takiego kraju pokonać Rogera Federera, a w innym kraju skoczek rzuca wyzwanie Robertowi Lewandowskiemu.

Sukces siatkarza jako cep do młócenia piłkarza

Skończył się właśnie siatkarski wrzesień. Piękny.  Momentami też śmieszny, a nawet dziwaczny, jak to od lat jest z regulaminami siatkarskich imprez. I tylko tego uprzejmego zdziwienia, z jakim można opisywać sportowy bzik w jakimś kraju, było tym razem jak na lekarstwo. Bo sami sobie często odmawiamy tego docenienia, które dają nam inni. W chwilach sukcesów siatkarzy czy skoczków zawsze się znajdzie cały tłum z refrenem o sportach, który się uprawia w kilku krajach, o januszach i o cielęcym zachwycie jakimiś bohaterami z niszy.

A z drugiej strony: pojawiają się całe zastępy tych, którzy sukcesów siatkarzy, lekkoatletów czy skoczków używają jak cepa na rozkapryszonych i przepłacanych piłkarzy. Czasem nawet sami sportowcy wystrzelą z czymś takim, co się potem ciągnie tygodniami, jak niedawny wywiad Michała Kubiaka o prostym futbolu i o siatkówce, sporcie dla ludzi o wyższym poziomie inteligencji. Tak jakby kibicowanie siatkarzom wykluczało się z kibicowaniem piłkarzom, jakby lekkoatleci i skoczkowie mieli inne podniebienia niż futboliści, a szeregowanie sportów w taki sposób miało jakikolwiek sens. I jakby jakikolwiek sport uprawiany na poważnie był łatwy i przyjemny. Zwłaszcza sport, w którym zwycięzca może zostać milionerem. A w każdym z tych sportów, o których mówimy, tak właśnie jest.

Sport niszowy niszowemu nierówny

Oczywiście, że w futbolu o wielkie pieniądze najłatwiej. Oczywiście, że futbol i lekkoatletyka są najbardziej powszechne. Oczywiście, że siatkówka jest w większości krajów świata albo nieznana, albo znana jako sport świetlicowy. Oczywiście, że w wielu krajach, nawet w Europie, o skokach słyszą tylko raz w roku, podczas Turnieju Czterech Skoczni. Ale wrzucanie wszystkiego co nie jest futbolem, tenisem czy lekkoatletyką do szuflady: „niszowe” jest głupotą. Nie mówimy o lataniu precyzyjnym, szybownictwie i biegach na orientację, nie mówimy też o pięknych ale niedochodowych sportach olimpijskich jak pięciobój nowoczesny czy wioślarstwo. Mówimy o sportach, które nawet jeśli są uprawiane tylko w kilkunastu krajach, to są tam tak uprawiane, że na najlepszych czekają wielkie pieniądze, reklamy i sława. I mamy cały zastęp polskich sportowców, którzy w ostatnich kilkunastu latach te miliony podnieśli.

Sami czasem nie dostrzegamy, że przez ostatnich kilkanaście lat polski sport z pustkowia, jakim był pod koniec XX wieku, stał się – zwłaszcza dla kibica przed telewizorem, bo z masowością uprawiania jest znacznie gorzej –  parkiem rozrywki, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Że dla pokolenia, które teraz wkracza w dorosłość, jest czymś oczywistym, że Polak może zostać kierowcą Formuły 1 i wygrać tam wyścig, może zostać zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni, Polka może dostać się do czołówki rankingu WTA i wygrać Tour de Ski, Polak może zostać kolarskim mistrzem świata i wygrywać etapy w Tour de France, piłkarze ręczni i siatkarze mogą zdobywać medale mistrzostw świata.

I nawet w futbolu, tym wielkim wyrzucie sumienia, coś się jednak trwale zmieniło na poziomie reprezentacji. A i niżej coraz więcej jest nastawienia na karierę i profesjonalizm, a nie tylko trwanie za dobre pieniądze. Przez lata po przełomie 1989 roku żyliśmy w kompleksie niższości wobec krajów bałkańskich czy sąsiadów z Czech i Słowacji: że oni umieją tworzyć drużyny sięgające po sukcesy, a Polacy nie umieją. Ale w ostatnich latach byli i siatkarze, i piłkarze ręczni, a poza grami zespołowymi: złota drużyna skoczków, złote sztafety lekkoatletyczne.

Polski sport mierzony medalami letnich igrzysk stoi. Ale w wielu innych miejscach pędzi

Tak, polski sport utknął w rozwoju mierzonym medalami olimpijskim w sportach letnich, tutaj nie ma żadnych sporów. Ale sportowa codzienność  rozwinęła się przez tych kilkanaście lat niesamowicie. Oczywiście, że mogła jeszcze bardziej. Zaniedbania są ogromne. Ale mimo wszystko bardzo dużo już się udało osiągnąć. Czasem systemowo, jak w siatkówce, gdzie płynie i kapitał prywatny i państwowy. Czasem uporem sportowców i ich rodzin, jak w tenisie, kolarstwie, narciarstwie. Ale się udało, a był czas, gdy się nie udawało. Dziś można w oczekiwaniu na finał siatkarzy, jak w tę ostatnią niedzielę września, zacząć dzień od oglądania wyścigu kolarzy, z uzasadnionymi nadziejami na polski medal mistrzostw świata, potem zobaczyć jak Polak, objawienie Serie A, strzela kolejne dwa gole. I można też zobaczyć, że czasem, jak kolarzom w niedzielę, bardzo nie wyjdzie. Nie dlatego, że są rozkapryszeni, źle się prowadzą, a orzełek na stroju nic dla nich nie znaczy. Tylko dlatego, że po prostu czasem nie wychodzi. Lekkoatletom czy siatkarzom, którymi dziś próbujemy zawstydzać piłkarzy, też czasami nie wychodzi. Jeszcze dwa lata temu, podczas igrzysk w Rio, czyli kilka tygodni po euforii Euro 2016, siatkarze byli drużyną bez ducha, podzieloną, mówiącą co innego głośno, a co innego za plecami trenera. Tak bywa. Wtedy zmienia się trenera i jedzie dalej.

Nie ma dziś powodu, żeby o obecnym pokoleniu polskich futbolistów mówić, że jest rozwydrzone i pozbawione ambicji. Bo nie jest. Nie ma też powodu, żeby wytykać siatkarzom, że ich sportu się nie uprawia powszechnie na świecie, więc mają łatwiej. Nie ma żadnego powodu, żeby się tłumaczyć z tego, że jakiś sport cię zachwyca. Po to jest, żeby zachwycał, wciągał, budował poczucie wspólnoty. Czy to żużel, taekwondo (przepraszam za prywatę, pochodzę z miasta, w którym ludzi akurat nieźle zbliżało taekwondo), siatkówka, czy futbol, czy zbliża ludzi lokalnie, czy szerzej, to już jest naprawdę drugorzędne. Patrzeć z wyższością na tych wszystkich zbzikowanych na punkcie siatkówki Polaków to jak wytykać Holendrom, że nabudowali w kraju boisk dla ludzi biegających z białymi laskami i mówiących, że to hokej, wytykać Francuzom, że kompletnie odlecieli budując boulodromy (do gry w boule, gdyby była jakaś wątpliwość), Hiszpanom że zrobili gwiazdy ze swoich pływaczek synchronicznych, a Niemcom, że rozkręcili multimilionowy biznes w końskich skokach przez przeszkody.

Guardiola uczył się od siatkarza i piłkarza wodnego

Kiedyś selekcjoner Niemców Juergen Klinsmann chciał ściągnąć na dyrektora w piłkarskiej federacji specjalistę z hokeja na trawie, bo dostrzegł, że hokejowe doświadczenia w budowaniu akcji ofensywnych mogą być w futbolu bardzo pomocne. Pep Guardiola za jednego ze swoich mistrzów uważa argentyńskiego trenera siatkówki Julio Velasco (tego od gestu Kozakiewicza po pokonaniu Polaków w zakończonych właśnie MŚ), od niego uczył się m.in. jak budować grupy, jak traktować gwiazdy (- Nie wierz w ten mit, że wszystkich piłkarzy trzeba traktować równo – mówił mu Velasco). Ten sam Guardiola do każdego klubu w którym pracuje zabiera – jako powiernika, doradcę, specjalistę do spraw ogólnosportowych – Manela Estiarte, jednego ze strzelców wszechczasów w piłce wodnej. Dziwna sprawa: w mało którym kraju w to grają, czepki bardzo śmieszne, a jednak Estiarte coś tam o sporcie na najwyższym poziomie wie, jak się okazuje.

Może to jednak nie jest takie głupie, że specjaliści od szkolenia młodzieży mówią, by nie zamykać dziecka od małego w świecie jednego sportu, pozwolić mu łączyć dyscypliny. To jest piękne, że znów, jak w latach 60. czy 70. jest w polskim sporcie cała grupa młodych zawodników i młodych trenerów, którzy zdobywają doświadczenia w tylu różnych sportach, i zaczynają się tymi doświadczeniami wymieniać. Kto wie, może będą mieli szansę wykorzystać je w przyszłości tutaj, w Polsce, a nie będą musieli rozjechać się po świecie w poszukiwaniu miejsc, w których ze sportu da się dobrze żyć, jak ci wspomniani specjaliści z lat 60. i 70. rozjechali się w  latach 80. XX wieku, co okulawiło polski sport na długie lata? A może nie, i już nie będzie w polskim sporcie lepiej niż dzisiaj? Wtedy tym bardziej: szkoda dzisiejszego czasu na podziały. Żyj swoim sportem i daj żyć innym.

>>> Giba pod wrażeniem gry Polaków. Heynen, Kurek i Kubiak chwaleni przez legendę brazylijskiej siatkówki

>>> Bartosz Kurek mógł być kim chce i nie był nim przez całe lata. Teraz jest mistrzem świata!

>>> Wiadomo, ile reprezentacja Polski otrzymała za triumf w mistrzostwach

>>> Bruno Rezende: Polska zasłużyła na zwycięstwo. Była lepsza, najlepsza